historia Jlod
Założyć rodzinę – mieć męża (partnera), dziecko a może parkę, takie małe marzenie. Jednym przychodzi latwo innym nie. Trafiłam niestety do tego drugiego grona.
Męża poznałam 18 lat temu. Wiem, stara już jestem…..
Pięknie się zaczęło: ślub, podróż poślubna, przeprowadzka. Nie było czasu na myślenie o dziecku. Dużo podróżowaliśmy, skończyłam kolejne studia, zmiana pracy. Potem nastąpił kryzys w Europie, utrata pracy, szukanie, znalezienie i tak dwa razy. Życie pędziło, jedynym odetchnięciem były podróże, podróże po całym świecie. Aż przyszedł moment, a może dziecko? Niestety plany znowu musieliśmy odłożyć, zachorowałam – z małego pieprzyka zrobił się rak skóry. (Czerniak) Cholerny strach, żeby to paskudztwo nie przeniosło się na inne organy. Walka trwała 2 lata, dużo badań, biopsji, po 5 latach czysto.
I powrót do marzenia – dziecko . Więc działamy. Już dawno odstawiłam anty więc mówimy szybko pójdzie, w rodzinie każdy ma dzieci, nie podejrzewaliśmy, że będzie to długa, ciężka droga.
Kilka lat starań naturalnych
Najpierw naturalnie, nie wychodziło kilka lat, ale jakoś nie spinaliśmy się, nie pomyśleliśmy, że coś może być nie tak. Przecież ludzie mają dzieci prędzej czy później.
Zaczęło się na poważnie 3.5 roku temu. Decyzja – potrzebna diagnostyka. Byłam w Polsce na wakacjach. Zrobiłam AMH – wynik ponad 4, wiec super, ale z tarczycą źle. Endokrynolog, leki, stabilizacja i miało już być dobrze i znowu nic. Dostałam namiary na lekarza ginekologa-endokrynologa. Pojechałam z moimi wynikami, wynikami męża (badanie spermy i inne) i od razu, trzeba zrobić inseminacje. A że byłam przed owulacją to za parę dni miałam wrócić i mieć IUI (nie miałam pojęcia co to, zaczęłam czytać, mówię ok, spróbujemy) . Wizyta mniej niż 5 min, lekarz z tych na odwal się, wyszłam zapłakana z gabinetu. Wiedziałam ze nic z tego nie będzie. Nie myliłam się.
Wróciliśmy do domu, zaczęłam czytać, co możemy zrobić, jakie mamy opcje. Poszłam z wynikami do mojej ginekolog, a ona, przykro mi, tylko ivf, ale najpierw trzeba poprawić wyniki moje i męża. Suplementacja 3 miesiące, monitoring cykli. Wszystko dobrze zaczęło wyglądać.
Musieliśmy tylko zdecydować, gdzie będziemy robić in vitro? Polska czy Irlandia? Wypadło na Irlandie, po przeliczeniu kosztów wypadało podobnie i czas zaoszczędzony na podróżach.
Zaczynamy walkę o nasze marzenie.
Marzec 2019, zapłodnienie in vitro
Chciałam się jak najlepiej przygotować do stymulacji, wiec poszłam do sprawdzonego, polecanego przez innych gabinetu akupunktury. Ledwo z niego wyszłam. Nie wiem co poszło nie tak, ale po wyciągnieciu jednej z igieł, nie mogłam wstać, kręciło mi się w głowie tak bardzo, że nie mogłam nic zrobić. Leżałam tam z pół godz. Przeszło, nie wiem jak wróciłam samochodem do domu, ale dzięki bogu udało się w całości. To był początek problemów.
Ciśnienie zaczęło skakać, nawet do 180, ciągle zawroty głowy i znowu lekarze, diagnostyka, nic nie wyszło. Nie dostałam żadnych leków. Po dwóch miesiącach chodzenia było trochę lepiej, mniej zawrotów, skoki ciśnienia rzadsze.
Decyzja, trzeba zacząć starania, trzeba zapisać się do kliniki.
Maj 2019
Wizyta z klinice, mega pozytywna. Super lekarz, wytłumaczył wszystko a i ja byłam przygotowana (dołączyłam do grona dziewczyn na ovufriend, zadawałam tam pytania, a potem zadawałam lekarzowi). Wiedziałam czego mogę się spodziewać.
Czerwiec 2019
Pierwsza stymulacja, zastrzyki, dałam radę. Pobrano 14 komórek, 10 dojrzałych, zapłodniło się 7, ale tylko 2 zarodki w 5 dobie.
Lipiec 2019
Transfer, byliśmy pełni nadziei. Wiedziałam jakie są statystyki, że niewielu parom udaje się za pierwszym razem. Ale żyliśmy nadzieją. 5 dni po transferze pojechaliśmy na wakacje, walizka pełna leków. Będzie dobrze….
I niestety, 7 dnia po transferze okres, ryczałam dwa dni, nie byłam w stanie opanować smutku, chciałam się zaszyć w kącie i ryczeć. A my na wakacjach…. było ciężko, ale potem zrozumiałam ze wakacje jednak pomogły, pozbierałam się szybciej. Bardziej chyba psychicznie niż fizycznie.
Ostatniego dnia pobytu zaczęły się skoki ciśnienia, myślałam, że nie wsiądę do samolotu. Ledwo doleciałam do domu.
Mijał miesiąc za miesiącem
Znowu diagnostyka, było coraz gorzej, zawroty głowy, skoki ciśnienia, doszły mega migreny. Nie mogłam funkcjonować, byłam na zwolnieniu. Znowu diagnostyka, kardiolog, endokrynolog, neurolog, MRI, usg, wszystko ok., ale ja nie czuam sie ok. Raz było lepiej raz gorzej.
Ale trzeba wrócić po drugi zarodek.
Październik 2019
Drugi transfer, wszystko ok. Objawy książkowe, lekkie kłucie w podbrzuszu, nabrzmiałe piersi i najważniejsze – brak okresu w terminie. Byłam mega szczęśliwa. Niestety nie mogłam iść na badanie krwi, na betę wcześniej, nie ma takiej opcji, nawet prywatnie. Musiałam czekać do 13dpt żeby iść na betę do kliniki. Pojechaliśmy oboje, będzie dobrze, są objawy itd…. jakie było zaskoczenie, beta <1. Odstawiłam proga, przyszedł okres.
Psychicznie nie dałam rady. Po pierwszym nieudanym transferze był żal, smutek, ale liczyłam się z tym ze nie wyjdzie. Jednak za drugim, gdzie wszystkie objawy były, załamałam się. Pytanie, dlaczego nie wyszło? Rozmowa w klinice z lekarzem, embriologiem. Moje komórki nie są dość dobre, ale trzeba próbować.
Próbować? Nie byłam w stanie myśleć o kolejnych próbach, nie chciałam kolejnych stymulacji. Zamknęłam się, nie chciało mi się żyć. Dni mijały….. Lekarz z kliniki, super człowiek, bardzo empatyczny, widząc co się dzieje zasugerował terapie. Poszłam, ale bez przekonania, że to coś zmieni. Ale po kilku wizytach było lepiej, zaczęłam układać sobie wszystko, znowu planowałam.
Grudzień 2019
Druga stymulacja, lepiej poszło, 17 komórek, 14 dojrzałych, 10 zapłodnionych, 4 zarodki w 5 dobie (brana masa suplementów, dieta).
Transferu nie było, lekka hiperstymulacja.
W międzyczasie byłam w PL, porobiłam trochę badań, sugerowanych przez dziewczyny na forum. Podstawowe z immunologii. Wyszło ANA dodatnie. Umówienie się do immunologa niemożliwe, czekać trzeba parę miesięcy. Wróciłam do domu, tu też nie lepiej. Miałam jednak szczęście, mój lekarz uznał wszystkie badania i wypisał receptę na potrzebne leki (wiedziałam jakie leki są mi potrzebne z forum, Dzięki dziewczyny!)
Styczeń 2020
Mój trzeci transfer, obstawiona lekami, będzie dobrze, musi być! Miałam też plan jeśli się nie uda – co jeszcze mam zrobić, co zbadać. Cały czas wizyty u terapeuty, żeby nie popsuć tego nad czym pracowałam te ponad 2 miesiące.
Transfer – crio, druga połowa stycznia. Dzień przed transferem, wywalczyłam badanie progesteronu i miałam nosa, tylko 10ng/ml, mało. Więc w dniu transferu recepta na Prolutex. Transfer przeprowadzał mój lekarz, pełny luz, puścił swoją muzę. W głębi serca czułam, że się uda.
Czekanie
Zna to każda z nas, a tu nie mogłam iść na betę wcześniej, wizyta w klinice dopiero 13dpt. Jednak miałam kilka testów, zaczęłam od 5 dnia, biel, kolejne też nie lepiej, więc już załamka. Wiedziałam z forum, że dziewczynom wychodził testy już w 5-6 dniu po transferze, zwłaszcza po transferze blastki (5 dniowego zarodka). Odczekałam jednak, zrobiłam 8 dnia i blada kreska, aż nie wierzyłam, obudziłam męża o 6 rano i kazałam mu patrzeć na test. Też zobaczył, więc nie miałam omamów. 13 dnia wizyta w klinice, krew oddana, wynik po kilku godzinach, ponad 500, ciąża! Najszczęśliwszy dzień w moim życiu, mały kropeczek został z mamusia.
Ciąża
Miałam mało objawów, piersi tylko trochę bolały, może przez tydzień, a potem nic. Strasznie się bałam, poszłam na usg, zobaczyłam, że kropeczek rośnie. Uspokoiłam się. Niestety nie trwało to długo.
6 tydzień ciąży….
Nigdy nie zapomnę tego dnia, był czwartek wieczór, za chwile kolacja, coś pobolewał mnie brzuch, poszłam do łazienki. Krew, mnóstwo krwi. Leciało po nogach… szybko do szpitala, nie zdążyłam z wymianami podpasek. Na pogotowiu szpitala położniczego czekanie. Po 3 godz. zostałam przyjęta. Doktor zrobiła usg, powiedziała, że nie widzi nic, że poroniłam.
Nie byłam w stanie mówić, tylko ryczałam. Kazała jeszcze wrócić na oddział rano w piątek, na potwierdzenie. Pojechaliśmy do domu, w ciszy, w domu oboje płakaliśmy, nie mogłam usnąć, nawet po relanium. Rano pojechaliśmy znowu do szpitala, już nie było aż tyle krwi, ale nadal krwawiłam. Zostałam przyjęta po paru minutach.
USG
Myślałam, że umrę, nie chciałam usłyszeć wyroku po raz drugi. Pani dr była bardzo delikatna i usłyszałam, jest maleństwo! Nie uwierzyłam, powiedziałam do niej, “chyba sobie żartujesz”! Byłam w szoku, a ona, nie i puściła mi bicie serduszka, najpiękniejszy dźwięk. Okazało się, że dzień wcześniej było tyle krwi, że dr nie widziała nic, ale mogła mi powiedzieć, że nie może nic zobaczyć, przyjdź jutro, zbadamy cię na lepszym sprzęcie, a nie, że poroniłam.
Krwiak
Wróciliśmy do domu, kropek był z nami! W poniedziałek mieliśmy wizytę w mojej klinice. Przyszedł do mnie mój lekarz. Badanie usg, kropeczek jest, serduszko mocno bije. Ale jest duży krwiak. Po badaniu, morze krwi, leciało po nogach, pół podłogi w gabinecie zalane. Miałam odpoczywać, leżeć, dodatkowy progesteron i kolejne wizyty w szpitalu. Krwawiłam długo, upławy brązowej krwi jeszcze dłużej, co 2 tyg kontrole. Okazało się, że mam dwa duże krwiaki, że mogą, ale nie muszą zaszkodzić. Mój kropeczek był silny, rósł.
Badanie genetyczne
Ze względu na wiek w 14tc robiłam genetyczne- Panoramę. Usg wszelkie pomiary super, wszystko dobrze. Na wyniki czekałam 2 tyg, maleństwo zdrowe – chłopiec!
Na wyniku miałam też wyniki Pappa (statystyka) i tu było niezbyt, wręcz źle, duże ryzyko ZD, ale genetyczne wykluczyły. Dobrze, że zrobiłam genetyczne, bo tak bym chyba umarła z nerwów, a myśl o amniopunkcji mnie przerażała.
Ciąża przebiegała już w miarę normalnie, nie obyło się bez paru lekkich krwawień i plamień. Dlatego progesteron przestałam brać dopiero po 20tyg ciąży. Wizyty u mojej ginekolog min co 3 tyg, żeby zobaczyć moje maleństwo i dla mnie samej, musiałam wiedzieć, że wszystko jest ok.
W międzyczasie już po 30tyg zaczęły się skoki ciśnienia, byłam pod kontrolą w szpitalu. W 35tyg wylądowałam na 2 dni w szpitalu, skoki nawet do 180. Dostałam leki na unormowanie. Co parę dni wizyty kontrolne.
Dobrze, że z maleńkim było wszystko ok, rósł sobie, kopał mamusie, był bardzo ruchliwy.
Poród
Bałam się jak cholera. Skoki ciśnienia nadal miałam będąc na lekach, do tego u mnie w rodzinie same cesarki, bo zawsze powikłania podczas naturalnych porodów. Mały chyba to wyczuwał bo się nie przekręcał, leżał sobie w poprzek. Od swojej ginekolog dostałam skierowanie na cc, poszłam do szpitala na wizytę kontrolą. Usłyszałam, że mały się przekręcił, nie będzie cc, ale ze względu na skoki ciśnienia w 39 tyg mam się zgłosić na wywołanie.
Wywoływanie porodu
Stawiłam się w piątek rano, badanie usg, młody prawie w pozycji, ale jeszcze nie w kanale rodnym. Podali mi na noc tampon z żelem – prostaglandyny. Za 6 godz. miało się zacząć. W nocy mega skurcze, zero snu, ból nieziemski. Rano zero akcji, zero rozwarcia. Koło południa, powtórka, drugi raz żel i tym razem zupełnie nic, zero skurczy, zero rozwarcia, wody nie odeszły. Chciałam cc, ale nie było takiej opcji.
Lekarz sadysta, postanowił że następnego dnia przebija mi pęcherz żeby wody odeszły. Dobrze, że była zmiana lekarzy. Przyszła lekarka, położna opowiedziała jej moją historię, że ivf, że zero akcji porodowej od 2 dni i szybka decyzja, w niedziele cc.
CC
Miałam mieć cc ok 12, ale jak na złość było dużo pilnych przypadków, poszłam na salę dopiero po 16. Bałam się, ale byłam szczęśliwa, że niedługo zobaczę moje maleństwo. Na sali obchodzili się ze mną jak z jajkiem, ciśnienie zaczęło skakać. Dobrze, że był ze mną mąż, trzymał mnie za rękę. Poszło gładko i po chwili mogłam ucałować mojego synka, a potem trzymałam go w ramionach. Najcudowniejsze uczucie na świecie.
Po godzinie zostałam przewieziona na sale poporodową, przyszła do mnie położna i okazało się, że ona mnie pamięta, była obecna podczas tego usg, kiedy po krwawieniu okazało się, że nie poroniłam. Opowiedziała historie innym położnym i miałam opiekę mega. Cudowne dziewczyny.
Ale najważniejsze, miałam w ramionach mojego synka, najpiękniejszego na całym świecie. Moje małe – wielkie marzenie się spełniło.