historia Kamili, 35 lat
Historia naszych starań zaczęła się kilkanaście lat temu, jakoś zaraz po tym, gdy zaczęliśmy być razem, a nasz związek trwa już 14 lat.. Zaczęło się od tego, że przed samymi Świętami Bożego Narodzenia zorientowałam się, iż kończą mi się tabletki antykoncepcyjne i już za cholerę nie uda mi się zdobyć recepty. Byliśmy razem krótko, ale gdy powiedziałam Rafałowi o tych tabletkach to nawet się ucieszył, pomyślałam „wariat”, ale potem doszłam do wniosku, że „a co mi tam, będzie co ma być..” Po świętach nadal nie poszłam po te tabletki i usilnie staraliśmy się żeby z tych „nie starań” coś wyszło, no ale nie wyszło. Miesiąc, drugi, szósty, dziesiąty i nic. Przy czwartej miesiączce polały się łzy i tak lały się za każdym razem przez kolejnych parę lat, potem z czasem się już do tego przyzwyczaiłam i po prostu wiedziałam, że ta @ przyjdzie. Zrobiłam dosłownie kilka setek testów ciążowych. A ileż to razy przez ten czas słyszałam, że to kwestia głowy, żebyśmy gdzieś pojechali, żebym odpuściła i pewnie wtedy zajdę w ciążę. Taa, jasne. Do dziś pamiętam jak podle się czułam gdy okazało się, że moja siostra jest w ciąży, czułam tak ogromną zazdrość. Po kilku miesiącach podobną informację usłyszałam od bratowej. I znowu płacz w poduszkę. Oni w święta z dziećmi, a mi pozostawało się upić ze smutku..
Mijał rok za rokiem
Siostrze i bratu urodziło się jeszcze po kolejnym dziecku.. Siostra zaszła w nieplanowaną ciążę podczas zmiany jednych tabletek anty na drugie i to w momencie kiedy miała się rozstać z ojcem dziecka, taka to sprawiedliwość.. To chyba wtedy zwątpiłam w wielkiego Pana Boga, do którego przez lata modliłam się o to dziecko. A przecież nie prosiłam o tak wiele…
Staraliśmy się jakoś dwa-trzy lata bez pomocy lekarza. Przez ten czas zdążyłam sporo schudnąć, bo słyszałam opinie iż moja nadwaga może być przeszkodą w zajściu w upragnioną ciążę. W końcu postanowiłam się umówić na wizytę do ginekologa, dostałam masę badań do zrobienia, które wyszły dobrze, badanie nasienia wyszło wręcz rewelacyjnie, lekarz dalej kazał się starać. Po kolejnym roku dostałam zlecenie zrobienia krzywej cukrowej z insuliną po obciążeniu, gdy podczas monitoringu owulacji okazało się, że pęcherzyki nie pękają. Badanie wykazało, że pomimo diety, ruchu i znacznej utraty wagi mam insulinooporność. Dostałam wtedy metforminę. No i pokazały się piękne owulacje. Lekarz stwierdził, że znaleźliśmy przyczynę i kazał starać się nadal.
No i tak staraliśmy się kolejne dwa lata
Ciąży nadal nie było. Postanowiłam, że podejdziemy do IUI (inseminacja), dostałam skierowanie na HSG. Przez rok próbowałam umówić się na badanie do szpitala w ZG i wciąż od nich słyszałam, że urządzenie do wykonywania tego typu zabiegów jest zepsute. Wtedy na forum dowiedziałam się, że takie badanie mogę zrobić w innym szpitalu niż ten na skierowaniu (o ja głupia!) i tak trafiłam do Nowej Soli. Zabieg okrutnie bolesny, myślałam, że tam zejdę z bólu, nie lepsza była diagnoza: kontrast nie wyszedł z macicy, podejrzenie macicy jednorożnej. Gdy usłyszałam od lekarza, że to może oznaczać iż nigdy naturalnie w ciążę nie zajdę, zawalił mi się świat na głowę. Chyba nie muszę tłumaczyć tego uczucia gdy wiesz, że twój partner może mieć dzieci, a ty jesteś niepełnowartościową kobietą nie mogącą urodzić dziecka.. Kolejnym etapem była laparoskopia diagnostyczna, która potwierdziła diagnozę, że nigdy naturalnie w ciążę nie zajdę, gdyż nie mam jajowodów i lewego jajnika, tak się urodziłam. To wyjaśniło tajemnicę lewego jajnika, którego nigdy na USG widać nie było. Lekarze nadziwić się nie mogli, byłam pierwszym ich takim przypadkiem w karierze. Nieźle, nie? Być jedną na…tysiąc? Milion? I znowu były łzy… Mój partner bardzo mnie wtedy wspierał. Zresztą, on wspierał mnie od samego początku, nigdy nie usłyszałam od niego, że to moja wina. Nawet gdy sama mówiłam, że gdyby był z inną kobietą to pewnie by te dzieci miał, za każdym razem mówił żebym nie gadała głupot i że jest przecież in-vitro. I że my te dzieci mieć będziemy. Długo dochodziłam do siebie po tym wszystkim. I ja wiem, że długo zwlekałam z leczeniem, że to wszystko za długo trwało, ale ja się bałam, bałam się co usłyszę od lekarzy, bałam się, że tą matką nigdy nie zostanę. W międzyczasie jeszcze pojawił się kryzys w naszym związku, rozstawaliśmy się dwa razy, ale za każdym razem wracaliśmy do siebie. Aż wreszcie dojrzałam do tego by umówić się do kliniki. Zwłaszcza, że Rafał coraz częściej mówił o in vitro.
Kwiecień 2019
Pojechaliśmy wreszcie do kliniki poleconej przez mojego lekarza. Dziś żałuję, że wybrałam tę klinikę, mój lekarz nie był złym lekarzem, ale miał stanowczo za dużo pacjentek, z wizyty na wizytę zupełnie mnie nie pamiętał. I znowu lista badań, na niektóre trzeba było długo czekać, aż w końcu w lipcu przyszły wyczekane długo kariotypy, dostaliśmy zielone światło – zaczęliśmy stymulację. Chyba nigdy nie zapomnę swojego pierwszego zastrzyku. Nienawidzę igieł. Stałam z tą strzykawką nad brzuchem chyba z dziesięć minut, prawie się popłakałam. Nawet Rafał próbował go wykonać, ale nie dał rady. Finalnie zdecydowałam się na wkłucie, przecież wydaliśmy tyle pieniędzy i skoro inne kobiety dają radę to ja też dam ;D okazało się, że strach ma wielkie oczy, a igła bezboleśnie weszła w fałdkę jak w masło. Byliśmy tak pozytywnie nastawieni. Tak szczęśliwi, że oto już za chwilę będziemy rodzicami! Bo to in-vitro, przecież musi się udać, prawda? Yhym… Przy stymulacji pobrano siedem komórek, szczęście, euforia, rany, co my zrobimy z siódemką zarodków! Czas szybko zweryfikował naszą radość. Po dwóch dniach dzwoniąc do laboratorium okazało się, że tylko cztery komórki były dojrzałe do zapłodnienia. Zapłodniły się trzy. Myśleliśmy: i tak super, trojka dzieci – rewelacja. Postanowiono, że podadzą mi jeden w trzeciej dobie. Przed samym transferem dowiedziałam się, że dwa zarodki zatrzymały się po drugiej dobie, ja dostanę ten trzeci, słabiutki. Zła, rozgoryczona i zawiedziona, wracałam do domu, Rafał mnie pocieszał, że pewnie z tego jednego zarodeczka będzie ciąża. A ja, choć pełna nadziei, czułam, że nic z tego nie będzie. I niestety miałam rację… Były kolejne łzy.. Mama płakała razem ze mną. Transfer nieudany, brak zamrożonych zarodków, brak kasy na kolejną procedurę.
O ivf wiedziała najbliższa rodzina, która bardzo nas wspierała przez cały ten czas, nawet moja babcia, która była bardzo religijna powiedziała, że skoro to nasza jedyna szansa na bycie rodzicami to żebyśmy się nie wahali. Niestety, nie doczekała prawnuka, zmarła w momencie kiedy zaczęłam drugą stymulację..
Trzy miesiące, przez które zbieraliśmy na następną procedurę poświęciłam na małą diagnostykę i suplementację. Zwiększyłam dawkę metforminy, w porozumieniu z moim poprzednim lekarzem, nie z tym z kliniki, tu byłam trochę zawiedziona, bo tyle kasy zostawiliśmy u nich, a nawet nie zlecili mi dodatkowych badań po tej pierwszej, beznadziejnej procedurze. Mało tego, po drugiej punkcji, zaraz po zabiegu usłyszałam od lekarza, że komórek było dużo, ale pęcherzyki były małe i pewnie te komórki są słabe i niedojrzałe, że on to słabiutko widzi i pobrał tylko siedem bo nie było sensu pobierać więcej. Opinię wyraził nie widząc wyniku mojego estradiolu, bo „kochana” Diagnostyka opóźniła się troszkę. Na szczęście lekarz się pomylił, zwiększona dawka mety i koenzym Q10 bardzo pomogły, bo jak się okazało moje komórki były o wiele lepsze, wszystkie pobrane były dojrzałe, sam embriolog je pochwalił. Sporo też pewnie dał lek o nazwie Elonva, który dostałam jednorazowo na start drugiej stymulacji. Transfer był odroczony ze względu na wysoki estradiol, który wynosił 11tyś, było ryzyko hiperstymulacji. Trochę byłam zawiedziona, że kolejny miesiąc czekania, ale z drugiej strony byłam szczęśliwa, że dzięki temu przestymulowaniu uzyskaliśmy aż cztery piękne zarodki! Hiperka mnie ominęła, małpa przyszła szybko, mogliśmy transferować nasz piękny zarodek. Znowu ekscytacja, euforia. Cykl sztuczny, estrofem, USG, transfer. Za radą dziewczyn z forum Ovufriend zbadałam progesteron w dniu transferu. Wynik był gdy byliśmy w trasie, bardzo niski bo tylko 3ng/ml. Panika, szybko sms do lekarza prowadzącego, nie było wtedy jeszcze e-recept, musiałam takową wykombinować, gdyż lekarz zalecił progesteron w zastrzykach Prolutex. Wracać nie było sensu bo kawał drogi mieliśmy już za sobą, szybka decyzja- pójdę do rodzinnego, pewnie wypisze jak poproszę. Z drogi podjechaliśmy od razu pod ośrodek zdrowia, kolejka do lekarza ogromna, po wytłumaczeniu sytuacji pani w recepcji udało się nas wcisnąć przed wszystkich. U lekarza zdumienie, on niczego nie wypisze, nie zmiękł nawet wtedy gdy wytłumaczyłam mu sytuację. Rafał też nic nie wskórał, dopiero gdy z bezsilności się rozpłakałam z łaską wypisał receptę na dwa opakowania. Ja poszłam do domu, a Rafał wskoczył w samochód i pojechał do miasta 60km żeby wykupić lek, który jak na złość w tym okresie był bardzo trudno dostępny. Niestety pomimo podania leku kolejny transfer się nie udał.. Byłam zła na lekarza dlaczego nie zlecił mi zbadania tego cholernego proga wcześniej, tylko dostałam taką samą dawkę jak wszystkie inne pacjentki, z automatu. A ten progesteron jest przecież tak ważny, już od dnia transferu. To był listopad, postanowiliśmy miesiąc odpocząć i wrócić po następny zarodek w styczniu, żeby spokojnie, bez nerwów przeżyć Boże Narodzenie. Niestety nie było nam to dane, przy świątecznym stole brat oświadczył iż spodziewa się trzeciego dziecka. Pogratulowałam i uciekłam z pokoju, popłakałam się, szlochałam spazmatycznie nie potrafiąc się uspokoić. Teraz wiem, że wtedy, przy tym stole tylko ja jeszcze nie wiedziałam o tej ciąży. Ale nikt mi nie chciał wcześniej powiedzieć, byłam po drugim nieudanym transferze, zaorana psychicznie. Nikt się nie odważył, tylko brat, lekko już pijany pospieszył z tą radosną nowiną.. To mnie złamało. Szybko się zebraliśmy, mama i siostry spakowały nam na szybko trochę prowiantu i już nas nie było. Resztę świąt spędziłam na płaczu w ramionach pocieszającego mnie Rafała. Rok 2019, ten rok starań z ivf to najgorszy rok w moim życiu. To rok w którym posiwiałam.
Rok 2020
Na styczeń był zaplanowany transfer numer trzy. I znowu cykl sztuczny, estrofem, USG i transfer. Tym razem, mądrzejsza, brałam zastrzyki z progesteronem już od pierwszego dnia, w którym miałam zaplanowane stosować proga. W dniu transferu miałam piękne 22ng/ml. I choć znowu pełna nadziei to lekko już zrezygnowana podchodziłam do tego transferu. Starałam się dużo nie myśleć, a zamiast tradycyjnie leżeć po, postanowiłam, że zrobię pierogi. I wtedy, w 1dpt kiedy przy tym garze z pierogami zakręciło mi się w głowie czułam, że mogło być to, że mogło się udać. I o dziwo tych objawów było mniej niż przy poprzednich transferach, a mimo to nie mogłam uwierzyć gdy pierwszy raz w życiu zobaczyłam pozytywny test ciążowy wykonany w 4dpt. Gdy pokazałam go mężowi popłakał się. Brak słów by opisać naszą radość wtedy. Gdy pojechaliśmy do mojego lekarza i zobaczyliśmy to malutkie, bijące serduszko, wreszcie uwierzyliśmy, że to naprawdę się dzieje, będziemy rodzicami!
Ciąża i poród
Naiwnie myślałam, że to już, że najgorsze za nami, że już teraz pozostaje cieszyć się ciążą i czekać na upragnione dziecko. O naiwności. Dzień po USG zaczęłam nagle krwawić, krwi było tak dużo, że ciekła mi po nogach, byłam pewna, że już po wszystkim, że oto w tym momencie straciłam swoje małe, wyczekane szczęście. Szaleńcza podróż do szpitala, masa papierologii i wreszcie mogli zrobić mi USG, był krwiak, a obok serduszko, które wciąż było na swoim miejscu i wciąż pięknie biło, ta ulga, którą poczuliśmy, tego nie da się opisać.. Po tygodniu wyszłam ze szpitala, maluszek rozwijał się prawidłowo, a ja miałam na siebie uważać.
Badania prenatalne wyszły bardzo dobrze. Nasze oporne dziecko długo nie chciało pokazać czy jest chłopcem czy dziewczynką. Mąż tak bardzo marzył o synu, a ja wiadomo, chciałam po prostu mieć zdrowe dziecko.. W 17tc okazało się, że marzenie męża się spełni, czekaliśmy na synka. W piątym miesiącu ciąży zaczęłam mieć ogromne problemy z nogami. Najpierw prawa kostka, nadwyrężone ścięgno bolało tak bardzo, że nie mogłam chodzić. Po 30tc doszła cukrzyca ciążowa i insulina. Gdy po dwóch miesiącach sytuacja z kostką się poprawiła, pojawiła się rwa kulszowa, w drugiej nodze. To był dopiero okrutny ból, który nie opuszczał mnie nawet podczas leżenia. Miesiąc tak leżałam męcząc się strasznie, wstawałam tylko do toalety i na szybki prysznic, płakałam schodząc po schodach gdy miałam wizytę u mojego gin. Gdy ten zobaczył w jakim jestem stanie od razu wypisał mi skierowanie do szpitala, z myślą, że dostanę blokadę na tę rwę abym przy porodzie i potem mogła w miarę normalnie funkcjonować. Mój lekarz nie pracował w szpitalu, więc poprosiłam o skierowanie do Nowej Soli, mimo, że daleko od domu, to pamiętałam tę wspaniałą opiekę podczas zabiegu laparo i na taką samą liczyłam w tym okresie okołoporodowym. Poza tym mają tam fantastyczny noworodkowy. Niestety, szybko pożałowałam swojej decyzji. Najpierw kilka godzin oczekiwania na przyjęcie w recepcji siedząc na wózku inwalidzkim z okropnym bólem. Potem już przy badaniach usłyszałam, że co ja tu robię, wymęczyli mnie tymi badaniami, wejście na fotel było nie lada wyczynem. Nawet zwykłe położenie się do USG było bolesne. W dniu przyjęcia do szpitala, u mojego gin Kubuś ważył 4150g, w szpitalu podczas badania usłyszałam, że waży 4100g, niestety lekarz wpisując się pomylił i wpisał 3080g. Po kilku godzinach mogłam się wreszcie położyć z ulgą, na okrutnie twardym łóżku. Nie dostałam tej znieczulającej blokady na nogę, ani wtedy, ani przez kolejne dni, mimo że lekarze widzieli jak do toalety chodziłam trzymając się ściany. Pytałam co z rozwiązaniem, zbliżał się 38tc, pytałam czy będzie cc, a oni, że nie, bo czemu. Tłumaczyłam, że dziecko jest duże i że ta rwa.. Usłyszałam, że dziecko waży 3kg i że mogę rodzić naturalnie. Nie przekonywało ich to gdy pokazywałam dokument od mojego lekarza z wagą dziecka dużo większą, prosiłam o ponowne USG, bez rezultatu, nie chcieli zrobić, mówili, że to niepotrzebne. Po tygodniu bezsensownego leżenia w szpitalu, 10 września po 3 w nocy odeszły mi wody, zabrano mnie na porodówkę i podłączono do KTG. Ponownie, bez rezultatu, prosiłam o USG. Nikt mnie nie słuchał gdy mówiłam, że dziecko jest większe niż w ich dokumentach bo lekarz się pomylił. I tak leżałam kilkanaście godzin, aż koło północy zaczęły się skurcze. Bolało okrutnie, co jakiś czas sprawdzali rozwarcie, które było niewystarczające. Wyłam z bólu. Gdy anestezjolog usłyszał moje wycie, oraz to, że mam rwę dał mi znieczulenie w kręgosłup. Rany, jaka to była ulga, usnęłam wtedy na dwie godziny. Obudziłam się gdy znieczulenie przestawało działać i znów czułam te pojawiające się skurcze, rozwarcie wynosiło już 10cm. Ale postępu wciąż nie było. Ja znowu wyłam z bólu przez dwie kolejne godziny, prosząc o cc. Usłyszałam od pielęgniarek, że niestety dyżur ma lekarz nie lubiący wykonywać cc. Postępu wciąż nie było… Gdy wreszcie zaczęłam skomleć, że nie dam rady, że nie urodzę lekarz zadecydował o cc. Szybko przygotowania, kolejne znieczulenie i zabieg. Jakież było ich zdziwienie, zaniemówili gdy usłyszeli wagę 4600g.
Moje malutkie szczęście urodziło się 11 września o 5:30.
Połóg
I to niestety nie był koniec.. po cc czułam się okrutnie, rwa dalej bolała, a malutki nie chciał łapać piersi. Wcale nie pomagał upał panujący w szpitalu.. Próbowałam ściągać mleko laktatorem i podawać małemu, ale niestety ta laktacja szła opornie. Dostawał mleko modyfikowane. Okazało się też, że Kubuś ma wysokie CRP i zabrali mi go na noworodkowy. Do dziś pamiętam jak przyszła pani doktor pediatra i mnie nastraszyła tym wysokim CRP, ja się bałam, że stracę dziecko.. Znowu rozpacz, ależ płakałam.. Na szczęście po dwóch dniach mu się poprawiło i mi go przywieźli. Pojęcia nie miałam jak mam się nim zajmować, pielęgniarki nie pomagały w niczym, na szczęście koleżanka z sali mi dawała dużo rad. Nigdy nie zapomnę sytuacji gdy w nocy Kubuś obudził się głodny, a ja z moją bolącą nogą musiałam chodzić na noworodkowy po mleko. Jedna z pielęgniarek powiedziała, że nie da bo mam karmić piersią. Rozpłakałam się tam wtedy na środku korytarza ze złości i bezsilności. Tłumacząc, że tyle razy próbowałam go przystawiać i nic, nie łapie. Z wielką łaską dała mi to mleko, a za trzy godziny musiałam iść znowu się prosić.. Ciężko psychicznie przechodziłam to wszystko, jeszcze brak odwiedzin ze względu na pandemię. Pięć dni leżeliśmy w szpitalu zanim te CRP nie spadło. Wyjście z tego szpitala to był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu.
I dziś, gdy patrzę w oczy mojego dziecka, gdy się do mnie uśmiecha, wiem, że było warto przejść swoją małą drogę krzyżową, by na końcu zacząć nowe, piękniejsze życie z naszym synkiem 🙂
Jestem pod wielkim wrażeniem. Tego przez co przeszłaś i jak pięknie to opisałaś. Wielki podziw!
<3
Kochana Twoja historia wycisnęła mi łzy! Dajesz dużo ze swojego doświadczenia innym dziewczynom. Dzięki Tobie wiele z nas pilnuje tego proga! 😊 Ucałowania dla synka! Dzieci z in vitro to najbardziej wywalczone dzieci na świecie!
Otóż to!
Kubuś odsyła całusa ;*