historia Wisienki,
Kiedy usłyszałam od lekarza z kliniki leczenia niepłodności, że proponuje nam in vitro, nawet się ucieszyłam. Z niepłodnością byłam już wtedy pogodzona i oswojona. Za nami było wiele lat starań i sporo badań, a w domu mieliśmy synka, którego doczekaliśmy się po kilku inseminacjach.
Starania o drugie dziecko
O rodzeństwo dla niego staraliśmy się już dłuższy czas. Najpierw mimochodem, z myślą „jak się uda, to fajnie”, a potem z tak dobrze znanym wszystkim obecnym tu dziewczynom „zegarkiem w ręku”. Mijały kolejne cykle, rosła frustracja.
Nie, ciąża i urodzenie dziecka nie sprawiły, że mój organizm magicznie się odblokował i że doczekaliśmy się spontanicznej ciąży.
Po dwóch latach dowiedziałam się, że moja sąsiadka spodziewa się drugiego dziecka. Poczułam dobrze mi znane z dawnych czasów piknięcie zazdrości w sercu. Tego wieczora umówiłam termin w naszej klinice leczenia niepłodności. Zanim jednak doczekaliśmy się wizyty, zazdrość zdążyła przyschnąć, a ja pomyślałam, że chyba nie jestem jeszcze gotowa wracać do kliniki. Minął kolejny rok. Tłamszone z uporem pragnienie drugiego dziecka coraz wyraźniej dawało o sobie znać. Mój mąż mówił, że on jest już spełniony. Że przyjąłby kolejne dziecko z radością, ale nie będzie rozpaczał, jeśli się go nie doczeka. Ja jednak nie potrafiłam już dłużej oszukiwać samej siebie. Nie mogłam patrzeć na rodzeństwa na ulicy. Ktoś powie, że byłam niewdzięczna. Miałam już jedno dziecko – coś, co okaże się nieosiągalnym marzeniem dla niejednej pary, ale czy mamy wpływ na to, czego pragniemy? Tak bardzo chciałam jeszcze kogoś tak strasznie kochać.
Do kliniki dotarliśmy w trzecie urodziny naszego syna. Lekarz nie owijał w bawełnę. „To cud, że tamta inseminacja się powiodła. Są państwo o kolejne trzy lata starsi. AMH znacząco spadło. Wyniki nasienia się nie poprawiły. Proponuję in vitro.”
Ucieszyłam się! Tak, wiem, jak to brzmi. Ale w tamtym momencie in vitro wydawało mi się najszybszą i najpewniejszą drogą do dziecka. Takim „pewniakiem”. O ironio.
Długi protokół
Szybko zrobiliśmy wszystkie potrzebne badania, które potwierdziły, że na naturalną ciążę mielibyśmy znikome szanse, choć nie jest ona całkowicie niemożliwa. Szlam długim protokołem, w październiku rozpoczęłam zastrzyki. Kwestie techniczne in vitro nigdy mnie szczególnie nie przerażały, traktowałam je jak kolejne punkty do odhaczania na drodze ku dziecku. Punkcja odbyła się w październiku, uzyskaliśmy dwa zarodki – blastki 4BB i 4BC. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w przypadku tego drugiego zarodka szanse na ciążę nie były zbyt duże.
Byliśmy z lekarzem umówieni na pojedynczy transfer. Później żałowałam, że moja działająca bezosobowo niczym machina klinika nie zrewidowała tego planu w momencie, gdy okazało się, że jeden zarodek jest słabszy.
Transfer
Dzień pierwszego transferu był radosny. Chyba wiele dziewczyn znajduje się wtedy w stanie euforii. Ciąża jest na wyciągnięcie ręki! Ale im dalej od dnia transferu, tym więcej wkrada się w serce niepewności i lęku. Siódmego dnia po transferze byłam w pracy i miałam już serdecznie dość biegania co 5 minut do toalety, żeby sprawdzić, czy nie plamię. Spontanicznie zarzuciłam na siebie płaszcz i wybiegłam bez słowa do najbliższego laboratorium. Czułam, że nie zniosę ani chwili dłużej niepewności. Wyniki miały być tego samego dnia wieczorem. Ale ich nie było… Tamtej nocy nie spałam. Rano wciąż nie dało się sprawdzić wyników na stronie, więc pojechałam do labu osobiście i poprosiłam panią z rejestracji o wydruk. Dostałam w twarz wynikiem beta HCG na poziomie 3,6. Mąż jeszcze miał nadzieje, mówił, że to przecież pozytywny wynik, ale ja za dużo już wtedy dzięki Ovu wiedziałam, żeby się łudzić. Tego dnia dla formalności powtórzyłam badanie, żeby móc bez wyrzutów sumienia odstawić leki. Beta 2,6. Kilka dni później przyszedł okres, a ja byłam już umówiona na transfer mrożonego zarodka.
W dniu drugiego transferu powiedziano mi, że przy zarodku 4BC szanse na powodzenie wynoszą mniej niż 10 procent. Tym razem nie było euforii. Było przerażenie, że za chwilę zostaniemy z niczym. Tym razem cierpliwie czekałam z badaniem do 10 dnia po transferze, żeby od razu po odbiorze wyników móc odstawić leki.
Beta zero.
W tym momencie nie miałam już złudzeń, że in vitro to szybka i prosta droga do dziecka. In vitro to wszystko, tylko nie to.
Krótki protokół
Cztery miesiące później znowu ruszyliśmy do walki. Zmieniliśmy klinikę, lekarza, protokół. Po szybkiej stymulacji przyszedł dzień punkcji i radość – mamy kilkanaście oocytów. Trzeciego dnia walczyło o życie siedem zarodków. Wszystko zapowiadało się dobrze.
Na transfer po kolejnych dwóch dniach jechałam prosto z pogrzebu bliskiej osoby. W klinice dowiedziałam się, że póki co mamy jeden zarodek – piękną blastkę 5BA. Reszta zarodków dalej walczy. Tym razem znowu były frytki z MCDonalda, był ananas i była euforia. Trwała równo dwa dni – do kiedy odebrałam telefon od embriologów. Żaden z pozostałych zarodków nie przetrwał. Poza tym jednym w brzuchu nie mieliśmy nic.
Załamałam się. Kolejnych kilka dni to był czas gorzkich rozważań. Jak daleko posuniemy się w walce o kolejne dziecko? Jak długo mamy prawo narażać naszego synka na emocjonalny i logistyczny rollercoaster, jaki wiąże się z in vitro? Ile funduszy możemy jeszcze przeznaczyć na spełnianie naszych marzeń o drugim dziecku, uniemożliwiając tym samym naszej trzyosobowej rodzinie realizację innych celów? W tamtym momencie miałam poczucie, że starania o drugie dziecko są trudniejsze niż starania o pierwsze – bo przy pierwszym dziecku te wszystkie rozważania w ogóle nie miały miejsca. Wtedy wiedzieliśmy, że zrobimy wszystko, by doczekać się dziecka i nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, że mamy do tego pełne prawo.
4 dpt
Czwartego dnia po transferze dopadły mnie bóle jak na okres. To były koszmarne trzy dni.
Siódmego dnia bóle ustały. Czułam, że jest jakoś inaczej niż zwykle. Znowu miałam nadzieję. Pobiegłam na betę. Po drodze wcisnęłam banknot staruszce, która zbierała pieniądze na ulicy. Pomyślałam, że dzięki temu może się za mnie pomodli. Wiem, wiem, jak dziwne było to działanie…
Po czterech godzinach otrzymałam wyniki. Beta była dwucyfrowa!
Mam dwóch synów. Obaj są cudami nauki i wyrazem waleczności swoich rodziców. Jestem z nich i z nas dumna.