You are currently viewing Naprotechnologia to czasem za mało

Naprotechnologia to czasem za mało

Nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć dokładnie, kiedy pomyślałam o tym, że to czas na dziecko. Musiało to być dawno temu. Pierwszym krokiem było przekonanie drugiej połówki do mojego pomysłu. Potrwało to dobrych kilka lat. Gdy etap pierwszy został zaliczony, doszliśmy do etapu drugiego – starania na spontanie bez zabezpieczenia od 2017 roku. Zbiegło się to w czasie z naszym życiem na odległość 390 km. Brak możliwości regularnego przytulania się, sprawił, że nie myśleliśmy o innych przyczynach naszych niepowodzeń. Wszystko wydawało się być zupełnie normalne. W międzyczasie zaczęliśmy przygotowania do ślubu. Przed ślubem są nauki małżeńskie. Tam dowiedzieliśmy się co to jest naprotechnologia. W zasadzie tylko wspomniano, że są to naturalne metody wspomagania płodności. Zaczęłam czytać o naturalnych wspomagaczach i tak zaczęła się przygoda z obserwacją cyklu, mierzeniem temperatury.

2018

Pierwszych kilka cykli po prostu się obserwowałam, żeby zobaczyć, jak wygląda mój cykl. Potem doszło „wstrzeliwanie się” w dzień owulacji. Dalej nic nie było, ale znalazłam fajną stronę do obserwacji cyklu – ovufriend.pl. Tylko obserwowałam cykl, czytałam jakieś pamiętniki długoterminowych staraczek i tyle, najważniejsze były dla mnie znaczki na wykresie mojego cyklu. (dygresja od autorki bloga: nie mogę się z tym zgodzić Małgosiu, nie tylko interesowały Cię znaczki na własnym wykresie, ale też wspierałaś inne staraczki, chociażby mnie 😊 )

Przygotowania do ślubu szły, w pracy zaczęło się sypać. 10 miesięcy mobbingu i pracy ponad siły (z 5-osobowego zespołu, zostało nas dwoje, a pracy nie ubyło, na zastępstwo również nikogo nie przyjęto) spowodowało problemy autoimmunologiczne. Zaczęłam szukać rozwiązania problemów samodzielnie.

Wyszły mi nietolerancje pokarmowe. W pewnym momencie nie wstałam z łóżka, po prostu nie miałam czucia, siły w nogach. Mąż mnie musiał ubierać, myć. Wylądowałam w szpitalu na oddziale reumatologii na 3 tygodnie. Tam mi podawano bardzo toksyczne leki, po stosowaniu których miałam zakaz starania się o ciążę przez 3 miesięcy po zakończeniu leczenia. W tajemnicy przed lekarzami, zdecydowałam o nieprzyjmowaniu tych leków. Był to pierwszy objaw tego, że się staram i jest to dla mnie sprawa priorytetowa. Mój stan – choć nie przyjmowałam leków – poprawiał się mocno. Po wyjściu ze szpitala byłam na konsultacji u reumatologa w zupełnie innym mieście. Tam się dowiedziałam, że wyniki badań (ANA) wyszły mi dodatnie, bo mój organizm tak reaguje na przewlekły stres i przemęczenie.

Gdy jesteśmy zmęczeni do tego stopnia, organizm zmusza nas, do zatrzymania się. U większości jest to katar lub coś grypopodobnego. 3 dni w łóżku i można śmigać. Ale są też takie organizmy jak mój – byle katar mnie nie zatrzyma. Mój organizm musiał włączyć mocniejszy alert i mnie uziemić.Ten lekarz wyjaśnił mi, że muszę, że to kwestia najbardziej istotna dla mojego zdrowia, dbać o psychikę, relaks, odpoczynek. Pracę zmieniłam. Tym samym zmniejszyła się odległość od Męża. Już nie 390 km, a 190 km. Jest różnica.

Zaraz po tym dowiedziałam się, że mój Brat spodziewa się dziecka. Bardzo to przeżyłam. Poza oschłym smsem z gratulacjami, ciężko było zdobyć mi się na szczery gest radości. Radość z posiadania Bratanka, zdrowego, rezolutnego, przyszła z czasem. Oswoiłam się z tą myślą, że ja choć starsza, nie będę mieć jako pierwsza dziecka.

Naprotechnologia

Przypomniałam sobie o naprotechnologii i polecanym przez koleżankę lekarzu, który prowadził kilka lat wcześniej jej ciążę. Powiedziała, że ten lekarz na 100% zawsze będzie walczył o życie dziecka. Udałam się do niego. Odprawił mnie z listą badań do wykonania – dla mnie i dla Męża – oraz koniecznością odbycia kursu u instruktora naprotechnologii. Przepisał nam też, nie czekając na wyniki badań, suplementy – uderzeniową dawkę Wit. D3, dla mnie ovarin i pregna start, a dla Męża Fertilman Plus. Noooo dobra, jak to taki polecany lekarz, przez koleżankę, to skorzystam. Lekarz na kolejną wizytą kazał przyjść nam obojgu. Trochę dziwne. Zaczęłam robić kolejne badania: hormony, tarczyca, glukoza oraz krzywa cukrowa i insulinowa, homocysteina.

Na kursie naprotechnologii, obserwowałam swój cykl, i pytałam instruktorki, co jeszcze mogę zrobić, żeby poprawić swój cykl, gdyż jej metody działania (olejek z wiesiołka, napar z siemienia lnianego, obserwacja cyklu, obserwacja cyklu i obserwacja cyklu) już wprowadziłam. W pewnym momencie to ja jej mówiłam, co można jeszcze zrobić, a ona pytała skąd mam tak szeroką wiedzę (wiedza ogółu staraczek, dostępna w tej cudownej społeczności ovufriend). Przestała brać od nas kasę za „kurs”.

Czynnik męski

Mój Mąż wykonał zlecone dla niego badania – w tym badanie nasienia. Ojeja. To takie badanie istnieje? Można zbadać nasienie? Hm. Wyniki tego badania nas zdruzgotały, nie spodziewaliśmy się w ogóle czegoś takiego. Mąż miał 1 milion plemników. Połowa z nich była martwa, kolejna połowa nieruchoma. Normy zakładają, że plemników w badanej próbce będzie minimum 39 milionów, a 42% z nich będzie wykazywało ruch. Skala nieszczęścia jest tu dość dobrze zobrazowana. Mój Mąż po odczytaniu wyników przez tydzień nic nie mówił. Nic. Po prostu nic.

Okazało się, że w badaniu nasienia wyszły bakterie. Wyleczyliśmy je antybiotykiem. Ale dodatkowo lekarz (ginekolog od naprotechnologii) zalecił Mężowi przyjmowanie hormonów. Tamoxyfen. Cóż. Teraz już wiem, że leczenie hormonalne mężczyzn należy zlecić urologowi, endokrynologowi lub andrologowi. Później czytając czasopisma medyczne dotarłam do badań, z których jasno wynikało, że leczenie tamoxyfenem ma 8-krotnie niższą skuteczność niż leczenie clostylbegytem!!! 8-krotnie niższą skuteczność. Przecież to jest świat i ludzie. Po co leczyć kogoś tamoxyfenem, skoro są leki bardziej skuteczne???

Dalej nie wiedzieliśmy z czego wynikają tak słabe parametry nasienia Męża. Stwierdziliśmy, że pewnie przez małą ilość aktywności fizycznej, słabą dietę, siedzący tryb życia, nieodpowiednią bieliznę. Wprowadziliśmy zmiany – przewiewna bielizna, jak najczęściej bez bielizny, żelik chłodzący na czas prowadzenia samochodu, regularna (bardziej lub mniej) aktywność fizyczna, więcej warzyw w diecie (w tym znienawidzonego przez oboje groszku) oraz suplementy. Przez tydzień, gdy Mąż się nie odzywał, czytałam, szukałam, szperałam w poszukiwaniu informacji jak poprawić wyniki nasienia. Jako Generał Naczelny Ds. Walki z Niepłodnością zrobiłam tabele – jakie suplementy, na co działają, w czym można je znaleźć, w jakiej ilości powinien je przyjmować. I tak mój Mąż przyjmował około 40 tabletek dziennie. Rzygać się momentami od tego chciało. Mi te tabele i coraz to nowe dopiski w nich pozwalały przetrwać, dawały wrażenie, że coś robię, że działam, nie siedzę bezczynnie.

2019 naprotechnologia została zamieniona na invitro

Badania nasienia robiliśmy znacznie częściej niż co zalecane 3 miesiące. Dzięki temu widzieliśmy poprawę wyników. W międzyczasie Mąż znalazł urologa – chirurga, u którego podjął leczenie. Dostał clostylbegyt. Temu lekarzowi przyznał się, co przyjmuje oraz jakie badania robił. „Kto Pana kierował i to zlecał?” – „Żona” – „Ale naprawdę?” – „Tak” – „A ma wykształcenie medyczne?” – „Nie, ale praktycznie w tym siedzi od rana do wieczora” – „Aha. Szacuneczek”. Tak to jest, jak się czyta do poduszki „Andrologię Online” oraz „Polski Przegląd Urologiczny”. Lekarz ten współpracował z jedną z klinik leczenia niepłodności. Udaliśmy się tam na pierwszą wizytę. I tam zostaliśmy. Zapisałam się do losowego lekarza (wiedziałam tylko, że nie nazwisko na „S”) i już u niego zostałam.

Wcześniej byliśmy na wizycie w dwóch klinikach. Tzw. hurtownie, tramwaje. Okropieństwo. Okropieństwo. Lekarze tam wydawali nam się nie czuli, nie potrafiliśmy z nimi znaleźć wspólnego języka. Dlatego jak trafiliśmy już do „naszej” małej kliniki, zostaliśmy w niej.

Mimo poprawiających się wyników nasienia Męża, jedynym wyjściem z sytuacji było in vitro. Musieliśmy to sobie poukładać w głowach. Zbliżała się połowa 2019 roku. Od pierwszej wizyty w klinice już trochę minęło. Zapierałam się jeszcze nogami i rękoma przed in vitro. Intuicja mi mówiła – jeszcze nie. Ten czas wykorzystaliśmy na poszerzenie diagnostyki genetycznej (badania kariotypów, mutacji). Nie miałam zrobionej laparoskopii. Podjęliśmy decyzję, że ją robimy. Zrobiłam ją w czerwcu 2019 roku. Wyszły mi zrosty ujścia prawego jajowodu i zrosty w dnie jamy macicy oraz przegroda w macicy uniemożliwiająca zagnieżdżenie się Zarodka. Dodam tylko, że 5 na 6 owulacji było z prawego jajnika (tego zarośniętego)… I parametry nasienia Męża… To nie mogło się udać.

Ciągle pod górkę

Przegrodę w macicy, lekarz wykonujący laparoskopię, zobaczył na usg wykonywanym przed laparoskopią. Kurka wodna. Wcześniej oglądało mnie chyba 17, może 19 różnych ginekologów, na różnym sprzęcie i ŻADEN z nich przegrody nie widział. Tylko słyszałam „jaka piękna, uśmiechnięta macica”. Żenada. Dodatkowo, okazało się, że bakteria, którą wyleczyliśmy pół roku wcześniej powoduje zrosty… Tu już brakuje mi słów określających lekarza prowadzącego naprotechnologa – widział bakterię, a nie dał skierowania na laparoskopię wcześniej??? Tylko kazał się bez sensu szprycować aromkiem??? $&*$%#$^&*$ $*^^$# i jeszcze @#%^&%$# Wtedy porzuciliśmy definitywnie naprotechnologa.

Wcześniej nam też podpadł, bo ględził, że przeciwciał przeciwplemnikowych się nie leczy, że do sukcesu potrzeba 1 zdrowego plemnika. Zapomniał tylko wspomnieć, że do rozpuszczenia otoczki jajeczka potrzeba 1 miliona zdrowych, odpowiednio ruchliwych plemników. Czyli w samym „strzale” musi być ich zdecydowanie więcej, żeby ten 1 milion dotarł, razem rozpuścił otoczkę i pozwolił Wybrańcowi zapłodnić komórkę jajową.

Pierwsza procedura

Miesiąc po laparoskopii byłam już stymulowana w pierwszej procedurze in vitro. Uzyskaliśmy 12 komórek, 10 z nich było dojrzałych, ale mogliśmy zapłodnić tylko 6 z nich. Nasienie Męża udało się poprawić do 29 milionów plemników, ruchliwość w normie, fragmentacja w normie. W 8 miesięcy. Także naprawdę super wyniki. Z 6 zapłodnionych komórek, 5 przekształciło się w zarodki. A do 5. doby dotrwał tylko jeden zarodeczek. W dniu transferu okazało się, że transferu nie będzie, bo mam 60% ryzyko hiperstymulacji. Jajniki były powiększone. Rozryczałam się w gabinecie lekarza, co pokazało dobitnie jak funkcjonuję na dawkach hormonów oraz, ile stresu w sobie gromadzę. Rozryczeć się w gabinecie. Na szczęście lekarz pozwolił się wypłakać, pogadał, potłumaczył. Uff.

Czekając na transfer, trafiliśmy z uwagi problemy immunologiczne, do immunologa. Okazało się, że poza tym, co już wiedzieliśmy brak mi 2 KIRów średnioważonych dla implantacji Zarodka. KIRy to takie antenki. Wychwytują sygnał Zarodka – „Ej, jestem tu” – i ustawiają organizm na tory „Chroń Zarodek! Chroń Zarodek! Chroń Zarodek!”. Zaproponował kontrowersyjną metodę leczenia moich problemów, tzw. szczepienia limfocytami partnera. Zdecydowaliśmy się na nie, chcąc jak najbardziej podnieść szanse na rodzicielstwo. Przed pierwszym transferem byłam po pierwszym szczepieniu. Nadeszła chwila transferu. Wierzyliśmy w nasz Zarodeczek. Był może oceniony jako Zarodek słabej klasy, ale myśmy go kochali i wierzyliśmy, że nasza miłość da mu kopa do rozpędu. Niestety nie dała. Dowiedzieliśmy się o tym na parkingu w centrum handlowym. Przesiedliśmy się na tylne siedzenia w samochodzie i przeryczeliśmy z godzinę. Pamiętam z tamtego momentu słowa Męża „Dlaczego to musi tak cholernie boleć?”.

Czas po nieudanym transferze, okazał się być oczyszczający. Zaskakujące, prawda? Okazało się, że można pożyć i nie jeździć raz w tygodniu czy raz na dwa tygodnie do lekarzy. Można żyć bez grafiku wizyt, bez wiszenia na telefonie i ustalania. Jakie to było odświeżające.

Mąż w międzyczasie zmienił lekarza na urologa-endokrynologa. I okazało się, że ma rozjechane hormony, znów leczenie clostylbegytem, ale już zupełnie inaczej dawkowanym. Cały czas przyjmował suple. A nasienie, jak to nasienie, parametry ma zmienne, zależne chyba od faz księżyca – spadało. Nie było to pocieszające. Zaczęłam więc robić wykresy, wartości nasienia, konkretne leczenie. Statystyka, grafy. Zmieniłam się w człowieka Excela. Bardziej chyba dla poczucia sprawczości i działania. Poza wykresami, rysowałam też drzewo genealogiczne Windsorów. Chora głowa wiem. Ale szydełkowanie mi się znudziło, a na ścienie wspinaczkowej nie mogłam zamieszkać, trochę zimno jednak.

Poddałam się drugiemu i trzeciemu szczepieniu limfocytami, żeby mój układ odpornościowy nie zniszczył zarodka i był dla niego przyjazny. Kupiłam podręcznik do immunologii dla studentów medycyny. Czytałam wieczorami – z wikipedią. Ponieważ niektóre rzeczy jasne dla studentów medycyny, musiałam sobie uzmysłowić. Drążąc dalej i głębiej znalazłam jeszcze jednego lekarza. Ten lekarz zwrócił uwagę na moją gospodarkę glukozowo-insulinową. Wyniki wychodziły praktycznie książkowe. Na pierwszy rzut oka, jak się okazało. Jestem osobą aktywną fizycznie, przed ciążą i macierzyństwem 2 razy w tygodniu chodziłam na ściankę wspinaczkową, 2 razy w tygodniu na jogę, a w weekendy spacery, rower itd. Lata całe pływałam, grałam w siatkówkę, miałam epizody taneczne i karate.

Lekarz mówi do mnie tak: „Prawdopodobnie przez Pani wysoką aktywność fizyczną, te cukry trzymają się norm i ukrywają swój prawdziwy obraz, to że się trzymają norm, nie znaczy, że nie przeszkadzają. W dalszym ciągu mają negatywny wpływ na jakość komórek jajowych, a co za tym idzie na jakość Zarodków.” Ponadto zwrócił uwagę na zaburzone wyniki cytokin (specyficzny rodzaj białek w układzie immunologicznym) i zalecił wlewy z accofilu oraz przyjmowanie prografu. Prograf to lek, który reguluje układ odpornościowy, ale z ulotki ma tyle skutków ubocznych, że klękajcie narody. Do tego accofil, też nie jest obojętny dla organizmu. Najważniejszym jednak zaleceniem lekarza było przyjmowanie metforminy. Leku dla cukrzyków. Od zaraz. Jeszcze przed kolejną stymulacją. Oczywiście, wszystkie zalecenia, recepty itd. zabrałam ze sobą.

Po takim czasie znajomości własnego organizmu, wielu dyskusjach z Mężem, stwierdziliśmy, że bardzo ważne jest dla nas dziecko, ale niech to dziecko ma zdrowych rodziców. Taka mieszanka leków oraz to, że przyjęłam szczepienia limfocytami Męża to było zbyt duże kombo dla nas. Dlatego wybraliśmy sobie poszczególne zalecenia. Olaliśmy accofil i prograf, a zaczęłam przyjmować metforminę. Metforminę zleciła mi z uwagi na mutację PAI 1.

Jest to mutacja związana z układem krążenia. Zdecydowana większość lekarzy przepisuje na to heparynę. Ale nie ten lekarz. Wytłumaczyła mi, że mutacja PAI 1 powoduje w naszym organizmie wzrost pewnej ilości białek, które są dla nas negatywne. Ilość tych białek minimalizują kwasy omega 3 (które przyjmowałam wówczas w dawce 2000 mg dziennie od kilku/kilkunastu miesięcy) oraz właśnie metformina. Dodatkowo lekarz ta zaleciła diety od dietetyka klinicznego. Na IO oraz na płodność. Nie od popularnych Pań, a od specjalisty, który się w tym kształcił. Zaczęliśmy to jeść, co ważne w równych odstępach czasowych. 4 posiłki dziennie i ewentualnie koktajl w dzień treningu.

Całe to szkolenie z gospodarki węglowodanowej sprawiło, że Mąż zrobił badanie krzywej glukozowej i insulinowej. Bingo. Ku*wa bingo. Mój Mąż jest insulinooporny. To stąd wynikają jego problemy z nasieniem. Insulinooporność ma bardzo negatywny wpływ na hormony, a produkcja nasienia zależy przecież od hormonów. Jego leczenie hormonalne nie przynosiło aż takich efektów, dlatego, że przyczyna tkwiła głębiej. I doszukała się tego jego własna Żona. Nikt inny, kto skończył studia medyczne, specjalizacje i ma lata doświadczenia. Nie. Zwykła Żona, której się czasem nie chce wstać z łóżka, która bywa zmęczona, która czasem pieprznie talerzem o podłogę z bezsilności, która z chemii miała ledwo 3 i nigdy nie myślała o medycynie. Doktor Żona.

W zagranicznej literaturze fachowej znalazłam kilka artykułów o pozytywnym wpływie metforminy na jakość spermy. Mąż umówił się do diabetologa i zaczął przyjmować metforminę. Zaczął od niskich dawek, oczywiste chyba jest, że potem prawidłową dawkę ustaliła Doktor Żona? Prawidłową w zakresie wpływu na nasienie.

Była końcówka 2019 roku. Na początku 2020 roku byliśmy umówieni w naszej klinice. Nie bylibyśmy sobą (ja), gdybyśmy po drodze nie odwiedzili innych klinik, bo może zaproponują nam coś lepszego. Nigdzie nie poczułam się jak w domu, nigdzie nie poczułam się tak zaopiekowana jak u swojej Pani Doktor. Albo lekarze mnie denerwowali, mówiąc np., że nie istnieją sposoby na poprawę jakości komórek jajowych. No, co za bzdura! Nie jest na bieżąco z literaturą fachową i klepie takie bzdury trzy po trzy! Albo, że oni jeszcze nie zapłodnią wszystkich komórek, tylko dalej 6, bo oni nie mogą tak zrobić, bo nie.

2020

Zostaliśmy, tam gdzie byliśmy i naszej lekarz przyznaliśmy się do wszystkiego, wszystkich innych wizyt, pomysłów. Po kolei odnosiła się do każdego z nich. Co faktycznie warto wprowadzić, a co u nas nie da efektu i dlaczego!!! Wizyta trwała chyba z godzinę. Utwierdziła nas w przekonaniu, że nie ma sensu aż tak ingerować w układ odpornościowy, nie ma sensu stosować atosibanu (lek przeciwskurczowy), bo u mnie na usg nie widać skurczy macicy), wlew z intralipidu też odpadł, bo komórki NK nie były wysokie. Zaczęliśmy więc drugą stymulację.

Nerwy. Nerwy miały być mniejsze. Emocje miały być mniejsze. Nie były. My już wiedzieliśmy, o co chodzi. Że zastrzyk, że pobranie krwi, że oddanie nasienia. Teraz, zamiast na aspektach technicznych, skupiliśmy się na tym, że pierwsza procedura nie dała efektu, a co będzie z tą? Rollercoaster emocjonalny zdecydowanie większy niż poprzednio. Ty razem dostałam nieco mniejszą dawkę hormonów, zwiększono ją dopiero w połowie stymulacji. Dużo lepiej się czułam. Pobrano 11 komórek, z czego było 9 dojrzałych jajeczek. Do tego rozmrożono 4 jajeczka z poprzedniej procedury, 3 z nich przetrwały rozmrażanie. Łącznie zapłodniono 12 jajeczek.

Wyniki nasienia okazały się być bardzo słabe (około 4 miliony plemników, słabsza ruchliwość), słowa lekarza brzmiały „Czasem nasienie podczas badania okazuje się być słabe, ale czynnościowo nas zaskakuje, musi Pani wiedzieć, że tu nie ma stałych, że my dużo rzeczy nie wiemy”. Transfer miał się odbyć nietypowo, bo w 4. dobie. Zwykle transferuje się Zarodki w 3. lub 5. dobie. Nasza klinika nie praktykuje transferów w 3. dobie, a 5. doba była niedzielą. Przyjechaliśmy na transfer (oczywiście po hektolitrach wody i białka dla sportowców), w odzieży termicznej (dodatkowe ciepło dla Zarodka), z wygrzanym suszarką brzuchem ( 😊 ) i siup, nasza kropeczka została zainstalowana. Niestety podczas transferu musiał zostać użyty kulociąg. Co?!?!?! Nie ma takiej opcji, tak szybko jak rozłożyłam nogi, tak je szybko złożyłam. Co to jest kulociąg? Dopiero po wytłumaczeniu, kilku ciepłych słowach od Męża, uspokoiłam się i mogli zrobić transfer.

Leżąc po transferze czytałam, że kulociągi obniżają skuteczność transferów. Cholera jasna, szit wszędzie szit. Moja wiara w Zarodeczek była bardzo nikła. Po transferze poprosiłam o przepisanie relanium. Dostałam. To omotanie i jednoczesna lekkość chwilowego nieprzejmowania się… Eh. Warto było.

W dniu transferu poinformowano nas, że mamy 7 Zarodków, które będą przechowywane do 5. doby i zobaczymy, co z nimi będzie. Trzęsłam się ze szczęścia. Stopy same rwały się do skakania z radości! 7 Zarodków!!! Nie marzyliśmy o takiej liczbie, łzy w moich oczach, łzy w oczach Męża. Później okazało się, że 5 z nich obumarło i czekają na nas jeszcze 2 Zarodeczki, dwójka pięknych dzieci. Tak miało być po prostu.

Pożegnaliśmy się z tymi, które odeszły, podziękowaliśmy za to, że były przez chwilę z nami, zapewniliśmy o naszej miłości. A potem mówiliśmy do naszego dziecka na pokładzie, że jest bardzo kochane. Nie jestem „testerką”, już nie robię testów ciążowych, tylko badanie bety. Zrobiliśmy je 7. dnia po transferze, nie chcieliśmy robić 6. dnia po transferze, bo wtedy były walentynki. Nie chcieliśmy ich sobie popsuć (ah ten hurraoptymizm!).

Spodziewałam się bety w wysokości około 5 jednostek, a tam było 58 jednostek bety!!! Byłam w ciąży. Tralalalalalala. Byłam w ciąży przez kolejnych 9 miesięcy. Ciąża donoszona, Berbeć idealny, urodzony w czasach covida, a teraz ma już ponad 9 miesięcy. I rośnie. Skacze, kica, zarzuca lokami, czaruje swojego ojca błękitnymi oczami, cmoka dając buziaki, nabija sobie guzy, jest duszą towarzystwa.

Kochamy ją nad życie.

Bardzo cieszymy się, że jest z nami. Choć czasem padam na pysk ze zmęczenia, zasypiam na stojąco, bo się budzi co 20 minut w nocy, bo nikt nie jest przygotowany na tak ekstremalne doświadczenie jak rodzicielstwo, to nie wyobrażam sobie życie bez Berbeciątka.

Schorzenia, które nam towarzyszyły to:

  • u mnie – mutacja PAI 1 4G/5G hetero, mutacja MTHFR A1298C homo, przeciwciała przeciwplemnikowe (ASA), przeciwciała przeciwjądrowe (ANA), hiperprolaktynemia czynnościowa, IL 10 poniżej normy, IL 4 w dolnych granicach normy, brak KIRów 2DS2, 2DS3;
  • u Męża – przeciwciała przeciwplemnikowe, hipogonadyzm hipogonadotropowy, CTFR F508del hetero.

Wydaliśmy na całe leczenie (2 procedury, szczepienia, leki, suple, wizyty u lekarzy na przestrzeni lat) ponad 78.000 zł.

Czasem zastanawiam się na jaką cholerę mi to było. Przyniosło mi to efekt w postaci minus 78.000 zł, minus dojazdy, minus nieobecności w pracy, nerwy, kłótnie z Mężem. Z jego strony prośby o rozwód, gdyż czuł się bezwartościowy, nawet myślał o dawcy nasienia. Poznaliśmy również nieco procedurę adopcyjną, bo i takie myśli nam krążyły po głowie. Oczywiście mamy Berbecia. Czy przez to doświadczenie kocham Berbecia mocniej? Nie wiem. Nie wiem, jakbym kochała Berbecia bez tego doświadczenia. Za to wiem, że moja wiedza przyczyniła się do pojawienia się dwóch innych Iskierek na tym świecie. Kilku innym osobom pomogłam w walce o poprawę nasienia. Wiadomo, że nawet do in vitro lepiej wybierać z 10 milionów zdrowych plemników niż z 1 miliona słabych. Z tego punktu widzenia cieszę się, bardzo się cieszę, że mogłam pomóc.

Mój prywatny Cud Miód śpi. Piję kawę i przygotowuję się na pełne werwy „kicu kicu” po drzemce. Nie poddawajcie się. Niepłodność jest zarąbiście ciężkim doświadczeniem, nie poddawajcie się.

historia Małgosi

Dodaj komentarz