You are currently viewing Nekrospermia nie jest wyrokiem

Nekrospermia nie jest wyrokiem

Historia Anny,

Styczeń 2012

Mojego męża poznałam 9 lat temu i nie była to miłość od pierwszego wejrzenia – do dzisiaj śmiejemy się, że jakby ktoś w dniu, w którym się poznaliśmy, powiedział że będziemy szczęśliwym małżeństwem, to popukałabym się w czoło. A jednak… życie bywa przewrotne.

Od początku znajomości temat dzieci nie był dla nas tematem „top”. Byliśmy młodzi (ja miałam 23 lata, mąż 26 lat), wiedzieliśmy, że „kiedyś” chcielibyśmy zostać rodzicami, ale to zdecydowanie nie był ten moment. Mieliśmy inne priorytety, chcieliśmy się „wyszaleć”, pozwiedzać świat, nacieszyć się nowym domem. 3,5 roku później wzięliśmy ślub, i cieszyliśmy się życiem we dwójkę – było wspaniale, a my tacy w sobie zakochani. Nic więcej nie brakowało nam do szczęścia.

Listopad 2016

Rok po ślubie, po dalekiej podróży, o której tak marzyliśmy, powiedzieliśmy sobie „OK, to jest ten moment!” – zaczęliśmy się starać na zasadzie „na luzie, bez spiny, co będzie to będzie”. Miesiąc po miesiącu nie było żadnego zaskoczenia, żadnego zwrotu akcji. Charakter pracy męża wymuszał na nim częste kilkudniowe wyjazdy, tłumaczyliśmy więc sobie, że nie trafiamy w owulację, że nasze starania nie są wystarczająco intensywne – i dlatego się nie udaje. Wtedy jeszcze nie mieliśmy wielkiego ciśnienia – po prostu cierpliwie czekaliśmy. Ale po 1,5 roku bezowocnych starań pojawił się ten etap, przez który przechodzą chyba wszystkie pary niemogące zajść w ciążę przez dłuższy okres czasu – tzw. „seks z zegarkiem w ręku” – gdzie trudno o spontaniczność, a w głowie cały czas jest jedna myśl – „oby tym razem się udało, oby to był ten cykl”. Oczywiście, każdy kolejny cykl był klapą, a ja za każdym razem przechodziłam żałobę i potrafiłam cały dzień płakać.

Tak minął nam kolejny rok.. zostaliśmy jedyną bezdzietną parą w towarzystwie męża, przez co najzwyczajniej w świecie zaczęliśmy unikać spotkań towarzyskich, bo rozmowy o dzieciach sprawiały mi ból. Nie miałam w tym temacie nic do powiedzenia. Mimo że tak bardzo chciałam mieć.

Grudzień 2018

Zaczęliśmy planować kolejną dalszą podróż. Kilka tygodni przed wylotem dowiedziałam się, że moja młodsza siostra, która była świeżo upieczoną mężatką, zaszła w ciążę. Skakałam z radości! Cieszyłam się jej szczęściem, ale pojawiła się też nutka zazdrości – „dlaczego im tak szybko się udało a u nas nadal nic?” – podjęliśmy z mężem decyzję, że zbliżająca się podróż będzie naszą „ostatnią szansą” – jeśli wrócimy i nie będę w ciąży, idziemy do kliniki leczenia niepłodności.

Wakacje były cudowne. Pojechaliśmy w dwójkę, wróciliśmy w dwójkę.

Luty 2019

Mimo że nie udawało nam się zajść w ciążę przez dłuższy czas, nie braliśmy pod uwagę scenariusza w którym miałyby się pojawić jakieś większe trudności. Myśleliśmy, że może wystarczy monitoring, jakieś suplementy, i za kilka miesięcy cyk – będę w ciąży.

Pierwsza wizyta w klinice i badanie nasienia były dla nas jak kubeł zimnej wody.

Już na wstępie lekarz nie pozostawił nam złudzeń – nie ma szans na ciążę spontaniczną, wyniki męża są złe – plemniki są martwe. 0% ruchliwości, przy sporej ilości i dobrej morfologii. Diagnoza – nekrospermia. Jedyna szansa – In vitro. Zrobiło mi się ciemno przed oczami – „jak to in vitro? To nic nie da się zrobić?” – lekarz powiedział, że są marne szanse na poprawę wyników, ale możemy spróbować – mąż dostał zalecenia poprawy stylu życia – obydwoje zrezygnowaliśmy z papierosów, alkoholu, zaczęliśmy razem brać suplementy. Mąż zaczął stosować chłodne okłady na jądra.

Wyszliśmy z gabinetu i czekaliśmy w kolejce do laboratorium na pobranie krwi. Pamiętam, że nic nie widziałam, łzy ciekły mi ciurkiem, czułam że został na nas wydany wyrok – i że nigdy nie zostaniemy rodzicami. Świat się dla nas skończył.

To był piątek, cały weekend spędziliśmy w samotności we dwójkę, upijając się na smutno rumem, który przywieźliśmy z wakacji, na których notabene, miałam zajść w ciążę.

Dużo rozmawialiśmy, baliśmy się o nas, przecież tyle jest par, które nie przeszły takiej próby. Jak będzie z nami?

Po weekendzie wzięliśmy się w garść. „Damy radę, kto jak nie my? Najważniejsze, że razem!”

Marzec 2019

W marcu doktor postanowił sprawdzić drożność jajowodów – jeden jajowód okazał się niedrożny. Za moją namową, zrobiliśmy jeden monitoring cyklu – oczywiście zakończony klapą – i wtedy już byliśmy zdecydowani na in vitro. Mieliśmy dość czekania. Zaczęliśmy przygotowywania. Trafiłam w internecie na niezwykłą społeczność dziewczyn w podobnej sytuacji – to od nich dowiedziałam się wszystkiego na temat in vitro, stymulacji, zastrzyków, hiperstymulacji. Na forum Ovufriend spędzałam całe godziny, to mi dawało siłę. Czułam się gotowa na to co nas czekało i byłam podekscytowana, że to już ostatnia prosta na naszej drodze do rodzicielstwa.

Maj 2019

Stymulację i punkcję zniosłam dobrze – czułam się jak na haju, czułam że zaraz będę w ciąży! W związku z kiepskimi wynikami męża (po 3 miesiącach brania suplementów wyniki się wręcz pogorszyły – spadła ilość plemników) lekarz zgodził się na zapłodnienie wszystkich oocytów. Pobrano 16 komórek, z czego 12 było dojrzałych, zdolnych do zapłodnienia. 5 dni po punkcji było najdłuższymi dniami w naszym życiu. Codziennie czekaliśmy na sms od lekarza z informacją o naszych zarodkach. Każdego smsa otwierałam trzęsącymi się dłońmi. W pracy zachowywałam się jakbym była w transie.

W 5 dobie hodowli zostały nam 4 zarodki. „Wow, mamy 4 szanse! Na pewno nam się uda!” Na transfer jechaliśmy w wyśmienitym nastroju – byliśmy przekonani, że 7 dni później test będzie pozytywny – wszystko szło gładko, dlaczego teraz miałoby coś pójść nie tak?

No, nie poszło.. I znowu musieliśmy lizać rany..

Czerwiec 2019

Postanowiliśmy pójść za ciosem i w kolejnym cyklu spróbować jeszcze raz. Dzień przed transferem monitoring i niestety wielkie rozczarowanie – endometrium się cofnęło, transfer odwołany. Poczułam ogromny zawód – tak czekałam na ten dzień, nastawiałam się psychicznie, a tu znowu trzeba było czekać.. czekaliśmy tak długo, nie mieliśmy sił na dalsze czekanie!

Po rozmowie z mężem, uznaliśmy że zrobimy cykl przerwy. Szykował mi się intensywny czas w pracy, urlopy i zastępstwa – byłoby ciężko wygospodarować czas na wizyty w klinice. Uznaliśmy, że sierpień będzie dobrym momentem – wezmę urlop, wyciszę głowę i ciało, zrelaksuję się. Znowu żyliśmy nadzieją.

Sierpień 2019

Drugi transfer niestety też zakończył się niepowodzeniem. Znowu był płacz, i pytania „dlaczego nas to spotyka?” Chciałam szukać głębszej przyczyny, umówiłam się do doc Paśnika, aby pogrzebać w immunologii. Niestety, termin wizyty był dość odległy, postanowiliśmy więc z mężem, że w tym czasie podejdziemy ostatni raz do transferu – jeśli trzeci raz się nie uda, to robimy dłuższą przerwę na pogłębioną diagnostykę, aby jak najlepiej przygotować się na transfer czwartego zarodka.

Wrzesień 2019

Ustaliliśmy z lekarzem, że tym razem zmienimy trochę podejście – najładniejsze endometrium miałam w cyklu w którym była punkcja, więc dr postanowił powtórzyć schemat – miałam delikatną stymulację – endometrium dzień przed transferem było idealne, trójlinijne. Od początku cyklu na wizyty do kliniki jeździłam jak na automacie – wchodziłam na monitoring, i wychodziłam. Bez emocji. Podeszłam do tego jakby to był mój obowiązek – muszę odbębnić i tyle. W duchu szykowałam się już na dalsze badania i czekanie.

Po transferze pojechaliśmy na obiad do knajpy i spacer. Nie myślałam w kategoriach „uda się czy się nie uda?” – po prostu czekałam na 7dpt. Ten magiczny dzień, w którym wszystko miało okazać się jasne.

Nowy początek

7dpt rano na wkładce zobaczyłam krew. Pomyślałam, że już po wszystkim. Po pracy miałam jechać na betę, ale nie wytrzymałam, urwałam się, mąż po mnie przyjechał i zawiózł do laboratorium. W domu poszłam spać – obudziłam się po 3h, sprawdziłam wynik i szok – beta pozytywna! Niska, ale pozytywna! Pobiegłam do męża przekazać cudowne wieści – obydwoje nie mogliśmy w to uwierzyć.

Mimo wszystko baliśmy się cieszyć. To standardowy mechanizm wśród par zmagających się z niepłodnością – „czy przyrosty bety będą prawidłowe? Czy będzie serduszko na usg? A może to puste jajo płodowe?”

Tak naprawdę odetchnęliśmy z ulgą dopiero po usg I trymestru. Dowiedzieliśmy się wtedy, że noszę pod sercem zdrowego chłopca.

I śmiało możemy obydwoje powiedzieć, że jest najlepszym  co nas w życiu spotkało. Cuda się zdarzają. Nasz niebawem kończy rok.

Dodaj komentarz