You are currently viewing Niepłodność idiopatyczna – moja walka z nieznanym wrogiem

Niepłodność idiopatyczna – moja walka z nieznanym wrogiem

Niepłodność idiopatyczna, nie zapraszałam jej do naszego życia, nigdy nie sądziłam, że zapuka do naszych drzwi i rozgości się na długo. A jednak gdzieś z tyłu głowy miałam dziwne przeczucie. Po burzliwym rozstaniu z poprzednim partnerem i załamaniu, w ciągu 3 miesięcy poznałam mężczyznę swojego życia. Zaczęliśmy podróżować, odkrywać zakamarki naszego miasta, kraju i kontynentu. Zaręczyny, ślub, wymarzona suknia, 3-metrowy welon, super wesele, niesamowita podróż poślubna. Idealnie? Za idealnie…

Początek starań

Dwa miesiące po ślubie poszłam do ginekologa: panie doktorze, zaczynam się starać o dziecko. Poproszę o jakieś badania. Jaka duma mnie rozpierała! Na tę chwilę czekałam całe życie!

Doktor zlecił toksoplazmozę, różyczkę, usg piersi, zrobił usg macicy i dał zielone światło. Nie wiedziałam kiedy mam dni płodne, co to jest owulacja i testy owulacyjne. Podchodziliśmy do tego na luzie. Po 4 miesiącach bezowocnych starań jakiś niepokój wkradł się w moje serce. Dokształciłam się, kupiłam testy owulacyjne i zaczęłam ich używać. W 5 miesiącu starań podeszli do mnie w pracy kolega i koleżanka: Ania, jesteś w ciąży. – Nie, nie jestem. -Eeee, gadasz, wyglądasz jakbyś była w ciąży. Wiedziałam wtedy, że nie jestem, byłam po teście ciążowym. Zrobiło mi się głupio i przykro. Minął tydzień, okres nie przychodził i postanowiłam rano zrobić kolejny test. Kreska nie wyszła w ciągu 2 minut więc wyszłam z łazienki zostawiwszy test na umywalce.

– Ej, co ma być na tym teście żeby była ciąża? – woła po chwili mój mąż.
– 2 kreski!
– No to są!

Dwie kreski!

Przybiegłam do łazienki. Były 2 kreski, druga blada. Nie minęło jeszcze 10 minut, więc test nie stracił jeszcze ważności.

Hmm, powtórzymy test wieczorem. Mąż wysyłał mi z pracy smsy, że czuje, że to to. Zaczęłam się nakręcać. Wieczorem zrobiłam dwa kolejne testy, ale kreska zaczęła wychodzić około 8 minuty, bardzo blada. W nocy dostałam na okres. Byliśmy źli na testy – oszukały nas. Dziś wiem, że mogła to być ciąża biochemiczna, czyli taka, którą wykrywa się dzięki obecności hormonu beta hCG, ale obumiera zanim da się ją potwierdzić badaniem usg. Nie wiedziałam wtedy, że jest coś takiego jak badanie bety hCG, które wykrywa ciąże z krwi.

Staraliśmy się więc nadal, po 8 miesiącach poszłam do ginekologa i poprosiłam o diagnostykę. Zlecił podstawowe hormony, a mężowi – seminogram. U mnie wyszła za wysoka prolaktyna. Mamy przyczynę braku ciąży – powiedział ginekolog. Niech pani bierze bromergon do zajścia w ciążę. Mężowi jednak seminogram wyszedł słabo. Obniżona koncentracja, ruchliwość i jakość. Wtedy niepłodność wkradła się do naszego życia. Poszliśmy pierwszą wizytę do kliniki leczenia niepłodności. Doktor stwierdził, że seminogram nie jest zły, mąż tylko musi rzucić palenie i brać suplementy, a mnie zalecił sprawdzenie drożności jajowodów. Mąż rzucił fajki z dnia na dzień. Po 3 miesiącach suplementacji seminogram bardzo się poprawił, wszystkie parametry w normach.

Minął rok.

W tym czasie w ciążę zaszły siostra męża i moja przyjaciółka. Nie umiałam się cieszyć ich szczęściem. Płakałam w poduszkę dlaczego to nie my. Moje jajowody okazały się drożne, do tego zrobiłam jeszcze badania poziomu wit. D i AMH – sprawdzające rezerwę jajnikową – i one również wyszły dobrze. Mąż poszerzył diagnostykę nasienia, wykonał test MAR, chromatynę plemnikową i HBA. To ostatnie badanie wyszło poniżej normy i wg lekarza to było wskazanie na inseminację. Zaczęło się robić poważnie. Zmieniliśmy jednak klinikę, bo arogancja lekarza i taśmociąg nam nie odpowiadały. Polecono mi ginekologa w innym mieście. Dojeżdżaliśmy do niego 100 km. Miał być cudotwórcą. Zlecił mężowi posiewy nasienia, w których wyszły dwie bakterie. Leczyliśmy to zastrzykami i antybiotykami doustnymi. Potem miałam dwa razy cykl stymulowany – klapa. Za każdym razem doktor przepisywał mi duże dawki tabletek Clostylbegyt, miałam po 6 pęcherzyków.

Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że w takiej sytuacji doktor powinien odradzić nam starania, bo było za duże ryzyko ciąży mnogiej. Zdarzyło się, że dwa razy zasłabłam po tych dawkach, miałam też różne dziwne stany psychiczne.

Inseminacja

Wreszcie dojrzeliśmy do inseminacji. Pierwsza próba nieudana. Nie załamywałam się, to dopiero pierwsza próba. Na usg okazało się że 4 pęcherzyki z poprzedniej inseminacji nie pękły i doktor robił mi drugą inseminację na tych starych jajeczkach. Również nie wiedziałam wtedy, że to bzdura, bo tamte pęcherzyki były już torbielami. Oczywiście beta negatywna, ale doktor kazał wziąć jeszcze dwa zastrzyki Pregnylu i jak beta będzie powyżej 50 to przyjechać. Cale szczęście, że miałam już wiedzę z forum Ovufriend i wiedziałam, że Pregnyl zawyża betę. Beta wyniosła 80, nie cieszyłam się, ale jakiś cień nadziei błysnął.

Niestety, po dwóch dniach spadła. Gdyby nie moja wiedza z ovufriend płakalibyśmy ze szczęścia, myśląc że jestem w  ciąży. Lekarz stwierdził, że coś widzi na usg i że jak dostanę miesiączkę to mam sikać do sitka! Jak jakaś błona ze mnie wyleci to mam zapakować w naczynie z woda i przywieźć do badania, a jak nie to będą mnie czyścić! Stwierdziliśmy z mężem, że ten lekarz to oszust, jadący na niewiedzy biednych par, ale błonę przywiozłam. Wynik otrzymałam jako „materiał z poronienia” podczas gdy w  żadnej ciąży nie byłam, a tym bardziej nie poroniłam. Ta cała błona powstała w wyniku dużych ilości Pregnylu.

Zmiana kliniki

Po przebojach w tej klinice zaczęłam chodzić do psychologa, byłam kompletnie rozbita. Wróciliśmy do pierwszej kliniki, do innego lekarza. Miałam dokładny monitoring, badania hormonów, mąż powtórzył badanie HBA, które okazało się być w normie! Wszystko było idealnie. Zrobiliśmy trzecią inseminację. Warunki były świetne, mąż super nasienie, u mnie 3 pęcherzyki. Tydzień po zabiegu obudziłam się z silnym bólem brzucha, tak silnym że tarzałam się na podłodze, a mąż dzwonił po karetkę. Czułam jakby rozrywało mi macicę. Po kilku minutach wszystko przeszło. Wiedziałam, że mój organizm odrzuca nasze dziecko. Beta oczywiście była negatywna i wtedy po raz pierwszy usłyszałam: niepłodność idiopatycznao nieznanym podłożu. Miałam dość, chciałam się odciąć od klinik.

Minął drugi rok.

Przez następnych kilka miesięcy zrobiłam panel badań związanych z krzepliwością krwi. Wyszły mi mutacje MTHFR i PAI, jednak nadal nie była to przyczyna braku ciąży. Krzywe cukrowa i insulinowa też wyszły ok. Poszłam do polecanego lekarza, specjalisty od histeroskopii, który dał mi skierowanie na histero w szpitalu. Wcześniej jednak miałam biopsję endometrium z posiewem z jamy macicy. Zabieg bez znieczulenia, bardzo bolesny. Okazało się, że mam w macicy bakterię ecoli i polipowatą błonę macicy.

Dostałam olbrzymie dawki antybiotyków, przyjmował je również mój mąż. Kiedy już się przeleczyliśmy, staraliśmy się naturalnie kilka miesięcy. Zrobiłam wtedy badania immunologiczne, m.in. komórki NK (natural killers), które mogą przeszkadzać w zagnieżdżeniu zarodka i okazało się, że mój poziom 30% jest za wysoki nie tylko dla kobiety starającej się o ciążę, ale też dla przeciętnego człowieka. Byłam zbyt odporna. Lekarz przepisał mi Encorton, lek obniżający odporność, po czym podeszliśmy do czwartej inseminacji, która również okazała się klapą. Ze łzami w oczach zaczęliśmy oglądać na youtube filmiki jak robić zastrzyki do stymulacji in vitro. Podjęliśmy decyzję.

Mijał trzeci rok naszych starań.

Przed podejściem do in vitro zrobiłam jeszcze w szpitalu histeroskopię. Pamiętam jak po zabiegu zadzwoniłam do męża:

-No i jak?
– Nijak. Nic nie znalazł. Wszystko ok.
– Ok kochanie, wiedzieliśmy że tak będzie…

Najbardziej dobijające w niepłodności idiopatycznej jest to, że nie wiemy z czym walczyć, szukamy po omacku. Tracimy pieniądze na badania, rozkładamy nogi przed kilkunastoma lekarzami i nadal nic nie wiadomo. Pojechałam nawet do Wrocławia, do speca od endometriozy, ale on również nie zauważył, żebym ją miała. Badałam wszystko, nawet kał na pasożyty. Czy to nie paradoks? Szukać sobie chorób na siłę?

In vitro

Kolejny raz zmieniliśmy klinikę, tym razem byliśmy zdecydowani na in vitro. Lekarz kazał jeszcze zrobić genetyczne badanie KIR i okazało się, że nie mam najważniejszych kirów implantacyjnych, czyli mój organizm nie wie, że trzeba przyjąć zarodek. Podeszliśmy do stymulacji. Miałam małe dawki leków, bo dobrze reaguję na stymulację. Zastrzyki, czyli mój największy lęk, okazały się wchodzić jak w masło.

To był dla nas piękny czas. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko naszego dziecka. Żyliśmy adrenaliną. Świetnie zniosłam punkcję.

Dzień po punkcji dostałam telefon od embriologa z kliniki, że zapłodnili 6 komórek, 5 się zapłodniło i dalej walczy. Byliśmy tacy szczęśliwi, a zarazem tak się baliśmy. One tam walczą, nasze dzieci, a my tu, w mieszkaniu, nie możemy im pomóc. Następnie czekałam na telefon z kliniki z informacją o liczbie zarodków. Pamiętam, jadłam wtedy w pracy obiad z koleżanką kiedy na komórce wyświetlił się „embriolog”. Szybko poszłam do toalety porozmawiać. Okazało się, że mamy 3 piękne zarodki, zaproszono mnie na transfer. Wróciłam do koleżanki tak zestresowana, że nie mogłam trafić widelcem do buzi. Dziwnie na mnie patrzyła, ale nie skomentowała.

Transfer

Do transferu byłam obstawiona Accofilem i Encortonem – lekami, w których pokładałam nadzieję. Niestety, w nocy po transferze obudził mnie straszny ból brzucha. Czułam, że mój zarodek odchodzi, płakałam, mąż mnie przytulał – on też miał przeczucie. 7 dnia po transferze beta nie pozostawiła złudzeń – nie byłam w ciąży. Pojechaliśmy na pizzę, łzy kapały mi na menu. Przepłakałam cały weekend. Czułam się jakbym straciła dziecko. Podniosłam się. Miałam o kogo walczyć. Lekarz zarządził kolejną histeroskopię ze zbadaniem komórek nk w macicy, gdyż te z krwi nie są miarodajne. Zaczęłam też chodzić na akupunkturę i modlić się. Przeczytałam niesamowitą książkę amerykańskiego pastora o religijnych afirmacjach i powtarzałam je codziennie. Pojechaliśmy z mężem nad morze, chodziliśmy na saunę, żeby wypocić toksyny. Dostałam od kochanej dziewczyny, którą poznałam na forum, relanium, które pomaga na skurcze macicy, a którego mój lekarz nie chciał mi przepisać po transferze.

Pandemia

Wszystko szło pięknie i nagle bum, wybuchła pandemia. Mój ginekolog powiedział, że nie zrobi mi transferu, bo nie może dać mi leków obniżających odporność: Intralipidu, Encortonu i Accofilu. Ale NK z macicy okazały się być w normie, byłam świeżo po histeroskopii, po akupunkturze, nie mogłam stracić tej szansy. Coś mi mówiło, że ten transfer musi się odbyć. Namówiłam lekarza, żeby dał mi szansę. Podpisaliśmy papiery, że zgadzamy się na transfer w czasie pandemii. Podeszłam do niego bez leków, dostałam tylko progesteron. Wzięłam zwolnienie lekarskie, wylegiwałam się i czytałam książki. Pamiętam, powiedziałam wtedy do męża: „wiesz, powietrze jakoś tak pachnie w tym roku, zupełnie jak wtedy kiedy się poznaliśmy”.

Beta

W sądnym dniu bety łzy spływały mi po policzkach od rana, tak bardzo się bałam. Nie miałam żadnych objawów, nie czułam ciąży. Wiedziałam jaki będzie wynik. Po badaniu robiłam śniadanie i przekroiłam paprykę – była w niej druga, mniejsza papryczka. Papryka w ciąży! Pomyślałam, że to znak. Po południu trzęsąc się otworzyliśmy wynik – beta 39.94 – jestem w ciąży! Tylko staraczki są w stanie zrozumieć to niedowierzanie i euforię. Beta przyrastała pięknie i mimo że ciążę znosiłam bardzo źle i kilka razy najedliśmy się strachu, to piszę to, mając u boku nasz cud – Córeczkę.

Z perspektywy czasu, myślę, ze niepłodność jednak wiele mi dała. Nauczyłam się empatii i pokory, poznałam wspaniałe dziewczyny, z którymi nadal się wspieramy. Jestem także świadomą matką, świadomą tego jak wielki cud codziennie się do mnie uśmiecha.

historia Anuśli

Ten post ma 2 komentarzy

  1. Magda

    Piękna i wzruszająca historia 🙂

  2. Kamila

    Piękne. Czytając płakałam, bo wiem doskonale przez co przeszłaś. Ja niestety nadal bez ciąży po 8 próbie in vitro. Jednak jest nadzieje w tym że w końcu trafiliśmy w odpowiednie miejsce. Oby tym razem się udało. Pozdrawiam serdecznie i życzę samych cudownych chwil.

Dodaj komentarz