You are currently viewing Poronienie, nie sądziłam, że mnie to spotka

Poronienie, nie sądziłam, że mnie to spotka

Kiedy zaczynaliśmy starania nie spodziewałam się, że doświadczę czym jest poronienie, a jednak doświadczyłam go aż trzy razy. Nasze starania trwały dwa lata, niby krótko, ale od początku z pomocą medyczną ponieważ korzystaliśmy z nasienia dawcy. Do starań podeszliśmy z entuzjazmem, wszystko wydawało się takie proste.

Pierwsze IUI

Był lipiec, byliśmy szczęśliwi i gotowi do powiększenia rodziny, bez presji i bez ciśnienia. Nie nastawiałam się na ciążę, w końcu niewielu udaje się za pierwszym razem. Pierwsze dni po inseminacji minęły spokojnie, pierwsze może ze 3 albo 4 dni.

Psychika to jest jednak dziwna rzecz.

Miało być na luzie, ale sama świadomość, że podjęliśmy próbę była tak ekscytująca, że niebawem zaczęłam obserwować ciało. Kiedy tylko coś zakłuło w brzuchu, zaczęło się przekopywanie Internetu pod hasłem „pierwsze objawy ciąży”, czy „kiedy najwcześniej można zrobić test ciążowy” itd.. W sumie nie znalazłam nic co by mnie usatysfakcjonowało, sugestia, że trzeba czekać do pierwszego dnia spodziewanej miesiączki była oczywista i irytująca. Cóż pozostało czekać (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że można iść wcześniej na badanie beta HCG z krwi).

Tymczasem KAŻDE zakłucie w brzuchu było podejrzane, przez głowę od razu z prędkością światła przebiegała myśl, „ciąża!”. Gdzieś koło 6 dnia po owulacji stwierdziłam, że trzeba wyluzować, bo to dopiero pierwszy cykl. Zapomniałam na chwilę o ciąży i staraniach. Na chwilę.

8 dpo (dni po owulacji)

Było popołudnie, kiedy wyciągnęłam rękę, aby otworzyć lodówkę, poczułam kłucie w piersi. Dotknęłam tego miejsca i wyczułam bolesny guzek, od razu myśl „a może..!”, sekundę później wyśmiałam samą siebie i przestałam się obmacywać. W kolejnych dniach zaczęło się robić dziwnie, miałam wybuchy gorąca, mdliło mnie i ogólnie kiepsko się czułam. Wszystko zganiałam na to, że się nakręciłam i myśl o ciąży spychałam od razu w najdalsze zakątki umysłu.

11 dpo

Stała się rzecz dość zaskakująca. Mam w pracy szufladę zła wypełnioną słodyczami. Dłubiąc coś na kompie sięgnęłam po czekoladę, odruchowo transportując ją w stronę jamy chłonąco-trawiącej. Poziom obrzydliwości czekolady był wręcz niemożliwy! Wszystko wszystkim, mogłam sobie wcisnąć w głowę wszelkie objawy ciąży, ale żeby czekolada nie smakowała?! Nie ma takiej opcji! Coś jest na rzeczy!

Do końca dnia w pracy siedziałam jak na szpilkach. Kiedy tylko mogłam wyjść, wystrzeliłam jak z procy do apteki. Test kupiony, mocz w pęcherzu, a na teście napis „najlepiej z moczu porannego”. Taaaa, jasne, już widzę jak czekam do rana. Kupiłam dwa testy to jeden zużyję teraz, drugi rano XD Jak pomyślałam, tak zrobiłam.

Test ciążowy

Patrzyłam na test, nie wierząc w to co widzę. Dwie kreski. Praktycznie od razu! Chciałam zrobić mężowi niespodziankę jak wróci z pracy, ale nie wytrzymałam i wysłałam zdjęcie testu.

Ciąża! Jestem w ciąży! Będziemy rodzicami!

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że dwie kreski na teście nie oznaczają, że zostanie się rodzicem. Cóż.. euforii nie było końca, pierwszy cykl starań i taka niespodzianka. Oczywiście nie dało rady utrzymać tego w tajemnicy, od razu powiedzieliśmy rodzinie i znajomym.

Jakiś czas później lekarz potwierdził ciążę na usg, wszystko było książkowo, a mój organizm z każdym dniem (z coraz większą intensywnością) informował o stanie błogosławionym. Mdłości, mdłości, mdłości, od otwarcia oczu do zamknięcia, turbo senność i opróżnianie pęcherza kilka razy w nocy. Cieszyłam się, bo lekarz mówił, że kobiety, które mają takie objawy, mają też większą szansę na szczęśliwy finał.

Śmierć przyszła po cichu

Był 11 tydzień ciąży + 1 dzień, miałam mieć kontrolne usg. Mąż był tego dnia w domu, odwiedziła nas meściowa, więc stwierdziliśmy, że na badanie pójdę sama. W końcu ostatnia kontrola była 2 tygodnie wcześniej, wszystko było idealnie, za chwilę miał się zacząć II trymestr, rzyg cały czas w gardle. Czysta formalność. Szłam na pewniaka.

Czekając na wizytę głaskałam się po brzuchu rozmawiając w myślach z moim groszkiem, praktycznie cały czas coś do niego mówiłam. Byłam taka szczęśliwa nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć jak znów macha do mnie z ekranu.

Pamiętam twarz lekarza w czasie badania, pamiętam Jego skupienie i powagę. Pamiętam Jego milczenie. Czułam, że coś jest nie tak. Czułam paniczny strach o życie mojego dziecka, zapytałam czy wszystko w porządku. Ponoć nadzieja umiera ostatnia. W tym przypadku umarła dość szybko.W chwili kiedy lekarz powiedział „nie widzę akcji serca” i pokazał monitor. Na ekranie widziałam śpiącą pod moim sercem nieco ponad 3 centymetrową kruszynkę, której serduszko było przerażająco milczące. Rozmiar maluszka wskazywał, że przestał się rozwijać około 4 dni wcześniej. Czyli plus/minus 10tc+4d. Dzieciątko wyglądało tak spokojnie, jak gdyby zwyczajnie spało, ale to nie był zwykły sen.. Myśli odbijały się echem w mojej głowie. Obraz z usg zostanie ze mną na zawsze.

Skierowanie na zabieg.. gonitwa myśli i przeglądanie stron dla rodziców po promieniach. Tak trafiłam na forum ovufriend z jednej strony poczułam, że nie jestem z tym wszystkim sama, z drugiej naczytałam się rzeczy, które wcale nie ułatwiły tego, co nieuchronnie mnie czekało, miałam w głowie tylko więcej pytań.

Zapisałam się na zabieg, miałam nadzieję, że do tego czasu poronie naturalnie w domu, ale nic się nie działo. Świadomość, że nosi się pod sercem ukochane dziecko, które nie żyje, rozrywa serce i umysł na fragmenty.

Poronienie – farmakologiczna indukcja

O 7 rano zjawiłam się na przyjęcie do szpitala. Poczekalnia była wspólna z poradnią ginekologiczną. Czekałam na przyjęcie na zabieg, siedząc wśród kobiet będących w widocznej ciąży. Autentycznie chciałam wtedy umrzeć.

Na oddziale, poproszono mnie do gabinetu w celu potwierdzenia obumarcia ciąży. Mogłam spojrzeć na moje ukochane maleństwo ostatni raz.. na malutkie rączki, nóżki. Patrzyłam pustym wzrokiem w monitor, jakby to nie mnie dotyczyło. Jakby to był jakiś koszmar z którego za chwilę się obudzę i wtedy położna chwyciła moją rękę mówiąc, że bardzo jej przykro.. Ściągnęło mnie na ziemie. Czyli to jednak nie jest sen. Czyli jednak moje dziecko umarło. Pękłam. Nie dałam rady utrzymać emocji, łzy popłynęły po policzkach.

Rano dostałam na wywołanie poronienia 3x Cytotec. Miałam czekać na krwawienie, jeżeli wystąpi wezmą mnie na sale zabiegową. Czekałam nie jedząc i nie pijąc cały dzień, miałam lekkie skurcze brzucha, nie za bardzo bolesne, po za tym nic się nie działo. Wieczorem przyszedł lekarz powiedział, że jak do tej pory jest cisza to mogę zjeść lekki posiłek i się napić. Rano dostanę kolejną porcję leku, po której będę mieć zabieg.

Dostałam do wypisania dokumenty, imię, nazwisko, stopień pokrewieństwa. Jaki stopień pokrewieństwa? Nie wiedziałam jak to uzupełnić. Kiedy przyszła pielęgniarka zapytałam co mam tam wpisać, spojrzała na mnie jak na idiotkę, powiedziała „jak co – mama”, odwróciła się na pięcie i poszła.

„mama”..

Siedziałam na łóżku patrząc pustym wzrokiem w napis „mama„, łzy same płynęły po policzkach, nie byłam w stanie ich powstrzymać. Każda kolejna część dokumentu raniła coraz bardziej, pytania czy chcę pochować itd. Dotarło do mnie, że jestem mamą, ale do domu wrócę bez dziecka.

Wieczorem pojawiła się krew, wyglądało to jak dość intensywny okres. Poszłam spać, po krótkim czasie obudził mnie rozrywający ból w podbrzuszu, ból jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Nie wiedziałam co się dzieje, po ok. 30 sekundach minęło. Wiedziałam, że mogą występować bolesne skurcze, ale żeby aż tak?

Kolejny skurcz pojawił się po kilku minutach, trwał podobnie, zmiana pozycji nie przynosiła ulgi, jednak ból był tak silny, że pozostanie w pozycji, w której byłam, było niemożliwe. Skurcze wracały z bezlitosną systematycznością. Myślałam, że oszaleje (a próg bólu mam dosyć wysoki). Po dwóch godzinach, poprosiłam o leki przeciwbólowe. Nie pomogły (równie dobrze mogłabym dostać w kroplówce witaminy).

Z każdą kolejną godziną skurcze przychodziły coraz częściej i trwały coraz dłużej. Trwały nieskończenie długo. Czas między skurczami zaczął się zlewać, jeden skurcz się kończył, drugi zaczynał (z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że były to skurcze takie jak przy porodzie).

Rano przyszedł moment, w którym ból był tak silny, że nic już nie miało znaczenia. Nawet o dziecku już nie myślałam. Chciałam tylko, aby to wszystko się wreszcie skończyło. Kiedy w myślach mówiłam sobie, że już dłużej nie dam rady, nastąpił bardzo silny długi skurcz i poczułam jakby coś w macicy pękło. Ból ustał, skurcze ustały, ciało się rozluźniło. Wszystko się uspokoiło, co za ulga.

Poszłam wymienić podkład, nie było na nim krwi, był mokry od płynu owodniowego. Usiadłam na toalecie i wtedy poszło, ogromna ilość nawet nie wiem czego, krwi.. skrzepów.. tkanek.. czy tam było moje dziecko? Nie wiem. Nie miałam siły sprawdzić, krew zasłaniała wszystko, byłam okrutnie wycieńczona, kręciło mi się w głowie, obraz się rozmazywał. Krwotok był silny (dosłownie jak z odkręconego kranu), nie wiedziałam co robić. Uruchomiłam przycisk alarmowy. Przyszła pielęgniarka, powiedziałam, że mocno krwawię. Stwierdziła, że to normalne i że za 2h jest zmiana lekarzy, wtedy wezmą mnie na zabieg, bo teraz nie ma czasu. Poszła nie sprawdzając niczego.

Nie chciałam zrobić bałaganu, więc siedziałam na toalecie czekając, aż krwawienie trochę ustanie i będę mogła się przenieść do łóżka. Marzyłam o tym, aby móc się położyć, byłam wykończona. Po jakimś czasie zaczęły się odruchy wymiotne, dreszcze, zawroty głowy, poczułam że robi mi się słabo, że tracę grunt pod nogami. Straciłam przytomność.

Obudzono mnie na sali zabiegowej, abym podpisała zgodę na narkozę i zabieg. Miałam wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, dźwięki otoczenia docierały do mnie zniekształcone. Mimo tego całego spowolnienia miałam nieodparte wrażenie, że personel medyczny krząta się w pośpiechu. Na żółtej ścianie wisiał zegar, nadal było przed końcem nocnej zmiany, czyli jednak znalazł się czas. Podpisałam dokumenty, dalej pustka.

Z narkozy wybudziłam się w pokoju, nie czułam bólu. Boże nie czułam bólu, ale nie tylko bólu nie czułam. Nie czułam dziecka, nie czułam siebie. Chciałam zasnąć i nigdy więcej się nie obudzić, wymazać wszystko to co się wydarzyło. Chciałam zapomnieć. Chciałam być sama.

Po jakimś czasie ciało wróciło do stanu sprzed ciąży, a ja wróciłam do pracy. Życie toczyło się dalej.. po stracie powstała w moim sercu pusta przestrzeń wielkości 3 cm i kształtu małego człowieka, nie byłam w stanie niczym jej wypełnić. Jak tylko lekarz dał zielone światło wróciliśmy do starań.

Kolejne inseminacje

Pierwsza inseminacja po stracie, się nie udała, druga też nie. Przy trzeciej mój organizm wyprodukował dwa pęcherzyki dominujące, szykowało się na podwójną owulację! Czułam, że się uda, jakby los chciał mi oddać utracone dziecko, dając dwójkę w jednej ciąży. Jakież było moje zaskoczenie kiedy dzień po inseminacji zaczęłam krwawić. Okazało się, że w miejscu pęcherzyków Graffa powstały torbiele krwotoczne 4 i 5 cm. Lekarz powiedział, że nie wiadomo czy pęcherzyki pękły i doszło do owulacji. Szanse na ciążę malały. Nie dostałam żadnych leków.

6 dpo

Jak co cykl robiłam testy LH, żeby wyłapać owulację, zawsze robiłam je tak długo dopóki nie zbledły. Wiedziałam, że pik hormonu trwa u mnie 12-36h. Był 6 dzień po owulacji utrzymywało się krwawienie z torbieli, utrzymywała się kreska na testach LH. Ekstra, jeszcze tylko zaburzeń hormonalnych brakowało do kompletu.

Coś jednak było inaczej, czułam się „w ciąży”, w końcu znałam już to uczucie, czułam się jak za pierwszym razem, mimo, że było bardzo wcześnie postanowiłam zrobić test. W końcu miałam spory zapas z allegro. Wyszedł pozytywny. Ale jak to!? Przecież cały czas mam krwawienia i skurcze! Mój lekarz nie miał wolnych terminów. Umówiłam się do jakiegokolwiek gina, trzeba ratować tą ciążę!

Wpadłam do gabinetu jak z strzała, mówię o testach LH, o teście ciążowym, o tym, że jest krwawienie, o torbielach. Lekarz jednak sprawiał wrażenie jakby mnie w ogóle nie słuchał. Dostałam kazanie na temat testów LH, że bez sensu je robię. W trakcie badania, stwierdził, że nie było owulacji, że nie widzi żadnych torbieli krwotocznych, że zamiast torbieli mam na każdym jajniku LUF (zespół luteinizacji niepękniętego pęcherzyka jajnikowego). Stwierdził, że krwawienie jest z macicy i to zaburzenia II fazy cyklu. Gapiłam się chwilę na niego zdziwiona, zanim rzuciłam „to skąd pozytywny test ciążowy?”. Cóż.. lekarz stwierdził, że nie mówiłam nic o pozytywnym teście i że jeżeli jest ciąża to na pewno jest pozamaciczna. Zamarłam. Lekarz zlecił badanie bety i nieziemsko mnie nastraszył. Nie dał żadnych leków. Z gabinetu wyszłam roztrzęsiona i zalana łzami, nie wiedziałam co dalej i okropnie się bałam. Beta z tego dnia wynosiła 342. Dużo.

Teraz już wiem, że przy ciąży pozamacicznej beta w tym dniu nie byłaby taka wysoka. Teraz już wiem, że powstałe torbiele krwotoczne zaburzały działanie ciałek żółtych, czyli produkcję progesteronu niezbędnego do utrzymania ciąży. Teraz już wiem, że podanie progesteronu dało by tej ciąży jakąkolwiek szansę. Wiem też, że beta była za wysoka jak na ciążę pojedynczą. Niestety 8 dpo była już mniejsza o połowę wynosiła 176. Tak straciłam kolejną ciążę.

Strata na tym etapie bolała mniej, w końcu nie widziałam maluszka machającego z ekranu, ale zaczęłam się zastanawiać czy coś nie jest ze mną nie tak. Zupełnie jakbym była niekompletna jako kobieta (tak jakby to ode mnie zależało).

Szukanie przyczyny

Strata dwóch ciąż nie jest dla NFZ-tu powodem do rozpoczęcia diagnostyki. Badania są drogie, a Polki silne. Zaczęłam robić badania na własną rękę, szukając informacji w sieci. Hormony ok, tarczyca ok, chorób zakaźnych brak. Zrobiłam pakiet po poronieniach z testDNA, celiakii brak, kariotyp ok, wyszło PAI-4G w heterozygocie, był też immunofenotyp, którego nie umiałam odczytać, a ginekolodzy olewali. Żałuję, że nie wiedziałam jeszcze o wątku ivf na ovu, dziewczyny od razu by mi powiedziały, że NK są za wysokie, a przy pai to chociaż Accard warto brać, o ile nie heparynę.

In vitro

Czułam się zmęczona i przytłoczona tym wszystkim, z jednej strony ciężko jest odpuścić, z drugiej nie chciałam reszty życia spędzić pod hasłem starań. Ustaliliśmy z mężem, że podchodzimy do in vitro, ale niezależnie od wyniku, będzie to pierwsza i ostatnia procedura. Ta decyzja miała dwie strony. Dobrą – dawała poczucie ulgi, świadomość, że wykorzystałam wszystkie szanse i w tym miejscu kończę. Z drugiej jednak strony obawiałam się bardzo wyniku stymulacji. Czy powstanie odpowiednia ilość dojrzałych komórek jajowych i czy z nich powstaną zarodki. Przecież w najgorszym scenariuszu mogło być tak, że nie będzie ani jednego zarodka.

Na pierwsze usg szłam w 10 dc, było całkiem nieźle, obydwa jajniki dobrze zareagowały, wyznaczono termin punkcji na 12 dc. W klinice zjawiliśmy się o 8 rano, o 8:30 leżałam na stole, anestezjolog założył wenflon, coś wyblubrał, że zaraz zasnę. Sekundę później zrobiło mi się ciepło w gardle, a drugą sekundę później słyszałam „pani x, pani x, dobrze się pani czuje”, myślę sobie „odejdź babo, daj spać”, nie otwieram oczu, nie ruszam się, może sobie pójdzie, ale nie odpuszcza. Ból jajników uświadomił mi, że już po zabiegu, a ten natręt to pielęgniarka, otworzyłam jedno oko, patrzę, pielęgniarka się szczerzy „wszystko dobrze? „, „tak, dobrze, dobrze”, chyba było widać, że boli, bo drugie o co zapytała to czy chce coś przeciwbólowego (to było jak pytanie do dziecka, czy chce odpakować wcześniej prezent spod choinki). Pielęgniarka przyniosła czopka, rezolutnie zapytałam, gdzie zaaplikować XD. Czopek pomógł – trochę bolało, ale znośnie. Czułam się jakbym wypiła butelkę wina i jakby ktoś zgwałcił mi jajniki, kolejność dowolna.

Pobrano 15 komórek! 10 dojrzałych, zapłodniły się wszystkie! W 3 dniu mieliśmy 8 zarodków, w 5 dniu 7! O rany Julek 7 zarodków!

Pierwszy transfer

Okazało się, że transfer nie jest bolesny, był trochę jak cytologia, najgorsze było wstrzymywanie moczu, „pani przyjedzie z pełnym pęcherzem”, no to przyjechałam, a później pielęgniarka w czasie transferu, radośnie wciskała głowicę od usg w sam środek tego wypełnionego po samiuśkie brzegi pęcherza ^!$@&#(&%#* !!!! Po transferze usłyszałam „pani poleży godzinę”, no to poleżałam. Mniej więcej w połowie tego leżenia poczułam dwa maleńkie ukłucia w macicy „to jest to! zainstalował się!”… eeeem…. mózg wrócił do mnie zanim skończyłam w myślach to zdanie, kolejne brzmiało „i co jeszcze? może już czujesz ruchy dziecka?”. Kiedy minęła godzina leżakowania, biegłam do wc szybciej niż Usain Bolt na olimpiadzie w Pekinie, odprawiając w myślach zdrowaśki, aby nie było zajęte. Modlitwy zostały wysłuchane – nie było. To był zdecydowanie najprzyjemniejszy moment tego dnia (kto choć raz długo wstrzymywał, ten wie).

Widziałam maleństwo na monitorze, pomyślałam, że więcej zrobić się nie da, reszta zależała od matki natury i dopochwowego progesteronu (na Boga byłam chwilowo obrażona).

Zalecenie z kliniki, beta 14 dpt.

W międzyczasie znajoma poleciła swojego lekarza – naprotechnologa, budżet już leżał i płakał, ale pomyślałam, że co mi szkodzi, wydałam już na badania tyle, że jedna wizyta u napro mnie nie zabije. Okazało się, że nie jedna tylko dwie, bo pierwsza jest wizyta z położną, która zbiera wywiad i zleca badania tak, aby na wizytę do lekarza przyjść już z wynikami (w sumie miało to sens). Terminy do doktora wizyt były odległe, ale termin spotkania z położną wypadał dość szybko, akurat 8 dpt.

Na wizycie położna była zadowolona z ilości badań, które zrobiłam samodzielnie (jaka miła odmiana) „ooo pani ma wszystkie potrzebne badania i jest najważniejsze immunofenotyp (zaraz, zaraz, a to nie jest to badanie, które do tej pory było takie „obce lekarzom i mało istotne”, facepalm). Kiedy dowiedziała się, że niedawno miałam transfer stwierdziła, że natychmiast muszę się spotkać z lekarzem, bo z tak wysokimi komórkami NK bez leków, szanse na szczęśliwy finał są niewielkie. Prawie zbierałam szczękę z podłogi, lekarz który ma kilkumiesięczne terminy przyjmie mnie od razu, bo jest cień szansy, że jestem w ciąży. Pierwszy raz od dawna czułam się w gabinecie lekarskim bezpiecznie (nowe i dziwnie przyjemne uczucie). Dostałam też listę zaleceń długą jak papier toaletowy i jeszcze dłuższą listę leków do przyjmowania, miałam też zbadać betę.

Beta:

  • 8 dpt – 12,7,
  • 9 dpt – 8,1
  • 10 dpt – 2,89

Trzecia stracona ciąża.

Kolejny transfer

Czekałam na okres. Cały czas na coś czekałam, na okres, na owulacje, na transfer, na testowanie, na badania i tak w kółko. Trwałam w tym oczekiwaniu od dłuższego czasu odnosząc wrażenie, że dni przelatują między palcami. Życie przelatywało między palcami. Pamiętam moment podjęcia decyzji o powiększeniu rodziny, beztroski, radosny, ok. dwadzieścia cykli wcześniej.. niby nie dużo. Zleciało szybko, byłam zmęczona, tęskniłam za życiem sprzed starań. Na szczęście w najgorszym wypadku jeszcze kilka transferów i koniec.

Hormony powoli opuszczały moje ciało, choć temperatura na wykresie wskazywała, że progesteronu nadal było w nim sporo. Porozmawiałam z lekarzem, aby podejść na cyklu naturalnym, na sztucznym czułam się fatalnie, nogi puchły i byłam ociężała, a przecież brałam leki bardzo krótko.

Jest takie powiedzenie „chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach”.

Transfer w tym cyklu? Na naturalnym? Eche.. W 8dc odebrałam nieprawidłowy wynik cytologii CIN1/LSIL, byłam załamana, na szczęście lekarz od ivf i napro uznali, że z takim wynikiem można transferować. Uff..! Nie spodziewałam się więcej niespodzianek, w końcu cykle mam jak w zegarku, owulacja zawsze na czas, co mogło pójść nie tak? No mogło, wszystko mogło, jak nigdy w 12 dc endometrium szalone 0,42 i lichy pęcherzyk dominujący. Uruchomiłam wszystkie forumowe sposoby na rozwój endometrium, ale w 15 dc miało tylko 0,59. Zachciało mi się transferu na cyklu naturalnym, bo na sztucznym źle się czułam, no to miałam co chciałam. Gdybym była na sztucznym, za kilka dni byłby transfer, a tak otrzymałam informację, że transferu w tym cyklu nie będzie.

Za miesiąc nie dałabym rady jechać do kliniki więc oznaczało to 2 miesiące przerwy. Nie tak miało to wyglądać, już się nastawiłam, że albo ciąża, albo za 4 miesiące koniec starań. Byłam zła i rozczarowana. Okazało się jednak, że ponieważ nadal byłam przed owulką mogliśmy przejść na cykl sztuczny i sprawdzić jak endometrium zareaguje na Estrofem. Jupijajej! Walczę dalej!

Stał się Estrofemowy cud, endo w 3 dni podwoiło swój rozmiar! Wyznaczono termin transferu na 23dc! Biegnę do męża, żeby mu o tym powiedzieć i odbijam się od ściany, na transfer kilkaset kilometrów będę musiała jechać sama, bo mąż nie może wziąć wolnego w pracy. Wszystko pod górkę. Najpierw chwilowa załamka załamka – jak dam radę? Ale przecież co to jest kilkaset kilometrów (ja nie dam rady? Ja?!). No i pojechałam. Odebrałam dwa maluszki. Wracając po transferze ze względu na korki na autostradzie prowadziłam auto 7h (to w ramach „ułatwień implantacyjnych)”. Trudno, co ma być to będzie.

5dpt

Beta 2,64! Mało i dużo jednocześnie, taka beta mogła świadczyć o wszystkim. Tak czy inaczej, na ten moment byłam w ciąży! Nie wiedziałam jak długo ten stan będzie trwał i jak się zakończy, dlatego postanowiłam się nim cieszyć. Jeżeli to miały być jedyne chwile z moimi dziećmi to niech będą radosne. Na łzy zawsze znajdzie się czas.

Dalsze przyrosty bety były książkowe:7dpt – 44,9; 10dpt – 204,0; 13dpt – 716,6.
Ciąża rozwijała się prawidłowo, a w 5tc+3d (18 dpt) dowiedziałam się, że jestem w trzypaku! Obydwa kropki się zainstalowały!

Ciąża

Cykl sztuczny okazał się fatalny w skutkach, moje ciało bardzo źle reagowało na hormony, do tego brałam wysoką dawkę sterydu. Nie miałam siły na nic, ciągłe mdłości odbierały chęć do życia.

W 6 tygodniu ciąży zaczęłam krwawić. Lekarka poleciła leżeć, więc leżałam. Mogłam chodzić tylko tam gdzie król chodzi pieszo. Wszystkiego mi się odechciało, każda wizyta w toalecie uświadamiała mi jak krucha jest ta ciąża. W myślach obwiniałam się za sytuację.. Bo może za dużo ostatnio chodziłam, może to ta pominięta dzień wcześniej popołudniu jedna dawka Encortonu, może ten parmezan na makaronie (wbrew zaleceniom lekarza o diecie bezmlecznej), a może nic, a może wszystko na raz.. Nigdy się nie dowiem.

Leżałam całe dnie i czułam na zmianę panikę i pustkę. Nie wierzyłam, że to się działo, nie wierzyłam, że krwawię. To nie ja krwawię. Nie dopuszczałam myśli, że coś może pójść nie tak, że mogę je stracić, że mogłabym stracić kolejną ciążę, ta myśl by mnie zabiła. Bałam się mówić do brzucha, bałam się go dotykać, bałam się, że poronię.

Krwawiłam miesiąc, straciłam jedno z dzieci. Nie umiem opisać uczuć, kiedy lekarz powiedział, że serduszko jednego z kropków przestało bić, z jednej strony smutek z drugiej ulga, że chociaż jeden dzieciak dalej walczy. Przyczyna krwawień pozostaje nieznana, nie był to raczej krwiak, bo obraz usg był czysty.

Ze względu na krwawienia chodziłam na kontrolę 2x w tygodniu. Maluch rozwijał się prawidłowo. Tymczasem mdłości nie pozwalały normalnie funkcjonować, nie miałam sił na nic, byłam zmęczona i senna, podchodzący pod migdałki paw uniemożliwiał jakikolwiek dłuższy sen. Czułam się okropnie, miałam stany lękowe i depresyjne. Przez krwawienia opuścił mnie jakikolwiek ciążowy entuzjazm, był już tylko strach, odmierzałam dni, godziny, minuty pomiędzy wizytami. Panicznie bałam się 10-11 tygodnia ciąży, tego, że sytuacja się powtórzy. Jednak nic złego się nie wydarzyło.

Żyłam w wiecznym stresie, uspokajał mnie tylko widok na usg. Syn chyba to wyczuł, bo pierwszy raz poczułam ruchy już w 13 tc. To było takie dziwne pyrkanio-pukanie z początku myślałam, że to jelita, że jest za szybko na czucie ruchów dziecka, ale z każdym dniem to pyrkanie nabierało na sile. Obaliłam teorię jelit, bo te raczej nie robią się aktywne, kiedy pougniata się trochę brzuszek, no i nie powinny reagować na picie coli (a przynajmniej do tej pory nie reagowały). Oczywiście trudno było to nazwać „kopniakami”, po prostu było czuć, że coś tam się gmera. Taki jakby motylek, albo mała rybka. Pierwszy solidny kopniak miał miejsce w 16 tc. Od czasu jak czułam dziecko, byłam nieco spokojniejsza, tym bardziej, że syn był dość ruchliwym egzemplarzem, czułam go praktycznie cały czas.

Notkę jak się czułam w ciąży można przeczytać tutaj, nic się nie zmieniło do dnia porodu.

Od 20 tc znów musiałam się mocno oszczędzać, bo zaczęły się skurcze i napinania macicy tworzące ryzyko porodu przedwczesnego. Na wyciszenie macicy dostałam magnez, nospę, progesteron. W 36 tc lekarz polecił odstawić leki bo „już jest bezpiecznie”. Sześć dni później zaczął się poród. Tyle bez leków wytrzymał mój organizm.

Poród

W nocy poczułam jakby pęcherz moczowy albo płodowy, nie trzymał szczelności, nie miałam pewności który. Poszłam do toalety sprawdzić, tam znowu poleciało, byłam już prawie pewna, że odeszły mi wody, choć nie było ich dużo. Czułam, że rozpoczyna się poród, nie bałam się, miałam poczucie, że jestem dobrze przygotowana do porodu, do błękitnego porodu. W pełni świadoma, że czekających mnie zdarzeń przewidzieć się nie da i w pełni z tym pogodzona (ale byłam pocieszna w tym przekonaniu).

Zgodnie z planem chciałam jechać do szpitala na ostatnią chwilę, położyłam podkład na łóżko, aby go nie pobudzić, zdążyłam usiąść i chlupnęło, to był moment, kiedy zrozumiałam, że poród zaczyna się tak na serio. Poszłam do łazienki się przebrać, tam znowu odeszły wody, po chwili zaczęły się mocne regularne skurcze co 5 min. Co skurcz sączyły się wody, nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, nie byłam pewna co robić. Mąż zadzwonił na ip położna powiedziała, że jak tak ma się sytuacja, to poród raczej szybko i poleca w ciągu godziny przyjechać. Skurcze nasilały się, powtarzałam w głowie, że skurcze to fale, kiedy dotarliśmy na izbę miałam wrażenie, że w nich tonę, spadły na mnie nagle i gwałtownie jak tsunami.

Po badaniu przez lekarza okazało się, że jest 2 cm rozwarcia, na salę porodową idzie się przy 4 cm, ale widząc tempo akcji porodowej dano mnie na salę od razu, usłyszałam, że to będzie „szybka akcja”. Dzięki Bogu się tak stało bo mógł być ze mną Mąż (na przedporodowej nie ma takiej możliwości). Jego obecność była dla mnie bardzo ważna. Skurcze nasilały się okrutnie, pod prysznicem było trochę lepiej. Po jakimś czasie (miałam wrażenie, że dość długim) przyszedł lekarz. Bada – nadal 2 cm, to był moment, kiedy się załamałam, tyle bólu, zero postępu. Fale zaczęły mnie znowu zalewać, zaczęłam w nich tonąć nie widząc sensu bólu, który odczuwam. Mimo wszystko cały czas aktywnie na skurczach „poród to ruch”, „tak pomagam dziecku się wstawić w kanał rodny”, z resztą nawet nie wyobrażam sobie inaczej, ciało wymuszało ruch samoistnie.

Po kolejnych kilku godzinach miałam tylko 3 cm rozwarcia. Z pomocą przyszła położna, zasugerowała pozycję. Uświadomiła też, że dopóki co skurcz sączą się wody to znaczy, że dziecko nie jest w kanale. Jego główka podziała jak korek.

Cały czas byłam podpięta pod ktg, ale mogłam się ruszać, siedziałam na piłce odchylona do tyłu, kręcąc biodrami co skurcz, myśląc „bądź spokojna, robisz to dla waszego dziecka, nogi na ziemi luźno – całe stopy nie spinaj się, pamiętaj o oddechu – dmuchasz świeczkę”.

Co skurcz nadal sączyły się wody, przyszedł lekarz, po kilkunastu godzinach porodu było 4 cm rozwarcia, zaproponował oksytocynę, odmówiłam. Czułam, że to nie jest dobry pomysł. Ponieważ odmówiłam oksy zaproponowano cc, zgodziłam się (zgodziłabym się nawet na wycięcie nerki, byle tylko już przestało boleć). Założyli cewnik, zrobili wkłucie w kręgosłup, żadna z tych rzeczy nie była bolesna. Położono mnie na stole, przestało boleć, o matulu przestało boleć! Nirwana!

Czułam cięcie, ale bez bólu, lekarz miał spory problem z wyjęciem dziecka, kiedy w końcu się udało, usłyszałam, „jest na szelkach”, pytam co to znaczy „jest owinięty pępowiną” i wszystko staje się jasne, już wiem, dlaczego syn nie schodził do kanału rodnego, dziękuję Bogu w myślach, że nie zgodziłam się na podanie oksytocyny, która wcisnęłaby na siłę moje dziecko tam, gdzie groziłoby mu niedotlenienie.

Przez cały poród mierzono mi regularnie ciśnienie, było wysokie, za wysokie. Kilka razy też pobierano krew, wtedy nie wiedziałam dlaczego, ale nie miałam też głowy zapytać. Dowiedziałam się odbierając wypis: stan przedrzucawkowy! Do tego kolizja pępowinowa i pozycja dziecka potylicowa tylna – nie powinnam być dopuszczona do porodu siłami natury! Było bardzo blisko tragedii, dla nas obu.. nawet nie chce sobie tego wyobrażać.

Było ciężko, ale było warto. Kiedy tulę w ramionach syna, to jakbym tuliła wszystkie swoje dzieci, również te nienarodzone, jego uśmiech dociera do najdalszych zakątków serca i duszy. Każdego dnia jestem wdzięczna, że ze mną został.

Obrazek załączony we wpisie: Źródło Internet
„Symbol fioletowego motyla na łóżku noworodka w szpitalu oznacza, że dane dziecko urodziło się z mnogiej ciąży, z której nie wszystkie dzieci przeżyły. Niemowlę straciło braciszka lub siostrzyczkę, a rodzice – inne dziecko. Symbol znany jest na całym świecie”

historia Niki

Ten post ma 3 komentarzy

  1. Catlady

    Popłakałam się.
    Jesteś mega silną kobietą!!

  2. Beata

    jakbym czytała swoją historię, tylko bez happy endu na razie

Dodaj komentarz