You are currently viewing Wczesne poronienia

Wczesne poronienia

historia Szatyneczki

Wczesne poronienia

Pierwszy raz w ciąży byłam w roku 2009. Starania zaczęliśmy niedługo po ślubie, bez presji, bez stresu, na spokojnie. W niedługim czasie byłam w ciąży, jednak już od pozytywnego testu, zaczęły się problemy. Najpierw plamienia, później krew. W szpitalu okazało się, że ciąża nie rozwija się prawidłowo… „puste jajo płodowe”, czekał mnie zabieg łyżeczkowania..

To przeżycie zmieniło nasze podejście do starań, zaczęło nam zależeć na powiększeniu rodziny. W kolejną ciążę zaszłam po około roku, niestety obumarła na samym początku. Następna ciąża, znów puste jajo i kolejne łyżeczkowanie.. Czwarta ciąża, ciąża biochemiczna. Później była kolejna ciąża i kolejna, wszystkie stracone na wczesnym etapie. W sumie miałam 3 puste jaja płodowe, 4 poronienia samoistne, 2 ciąże pozamaciczne, z których jedna prawie wysłała mnie na tamten świat.

Ciąża pozamaciczna

Miałam wiele szczęścia, leżałam już w szpitalu kiedy dostałam krwotoku wewnętrznego. Lekarz nie pozostawił złudzeń mówiąc, jak sytuacja by się zakończyła, gdybym była w domu. To wszystko sprawiało, że czułam się załamana. W międzyczasie robiliśmy mnóstwo badań, wszystkie wyniki wychodziły książkowe. Lekarze nie potrafili nam pomóc, szczęście w nieszczęściu, że trafiliśmy na takich, którzy otwarcie o tym mówili, zamiast zwodzić miesiącami.

In vitro

Badaliśmy również immunologię, oprócz badania allo MLR (ale o tym za chwilę). Jeden z lekarzy powiedział, że problem może być w kwestii genetyki. Pomimo, że oboje jesteśmy zdrowi (prawidłowe kariotypy), a w naszych rodzinach nie ma żadnych wad genetycznych, to po połączeniu naszych gamet, może do takich wad dochodzić i jedyną opcją jest in vitro z przebadaniem zarodków.

Program

Wtedy też klinika Gyncentrum ogłosiła nabór dla par podchodzących do in vitro, na sfinansowanie programu 2+1, w zamian za opowiedzenie swojej historii przed kamerami. Byłam tak zdesperowana, że postanowiłam napisać do nich, zaprosili nas na rozmowę z lekarzem i w ten sposób dostaliśmy się do programu. Program nie obejmował całkowitego zwolnienia z kosztów, po naszej stronie były leki i badania, a w przypadku nieudanego pierwszego transferu, koszt kolejnego o ile byłyby jeszcze zarodki. Podeszliśmy do procedury, udało uzyskać się 5 zarodków, w 3 dobie wszystkie zostały poddane badaniu PGT-A zdrowe okazały się 3. Przy pierwszym transferze podane zostały dwa zarodki (oczywiście z obstawieniem lekami, które brałam już w poprzednich ciążach: heparyna Encorton, Acard, spore dawki progesteronu), nowością były wlewy Intralipidu.

Serduszko

8dpt dostałam lekkiego krwawienia, które szybko zniknęło beta była pozytywna, ale bardzo powoli rosła. W trakcie badania usg okazało się, że widać dwa pęcherzyki ciążowe, ale jeden się nie rozwijał, a drugi wręcz przeciwnie i to prawdopodobnie było przyczyną wolnego wzrostu bety.

W 8tc pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy małe bijące serduszko. Nigdy wcześniej w żadnej ciąży tego nie doczekaliśmy, byliśmy przeszczęśliwi. Płakaliśmy ze szczęścia tak strasznie, że ciężko było opanować emocje. Po tygodniu była kolejna wizyta, na której dowiedzieliśmy się, że ciąża przestała się rozwijać, serduszko już nie biło 😔 Dostałam od razu skierowanie na zabieg i postanowiliśmy na polecenie pani dr. z kliniki zbadać materiał z kosmówki. Kiedy leżałam po zabiegu zadzwoniła do mnie dr. Czerwińska z kliniki, pocieszała, mówiła że musimy być obie silne, że ja muszę być silna, żeby dalej walczyć bardzo mnie to zaskoczyło i podbudowało.

Po około tygodniu przyszły wyniki badań, okazało się, że mieliśmy mieć córeczkę, ale miała poważną wadę genetyczną, której badanie PGT-A by nie wykryło. Z wynikami dzwoniła do mnie dr. Czerwińska i obiecała, że zostanę mamą ze doprowadzi do tego. Wysłała nas do genetyka, zostaliśmy oboje przebadani pod kątem tej konkretnej wady, ale żadne z nas jej nie miało. To był zwykły przypadek, okrutne zrządzenie losu. Długo później myślałam o tym, że gdyby nie ta wada mogłabym mieć córeczkę, byłam strasznie zła i nie umiałam sobie tego wybaczyć, chociaż wiem, że to nie była niczyja wina.

Szczepienia limfocytami

Zrobiliśmy kolejny raz badania immunologiczne, oczywiście wszystko książkowe jak zawsze (już wcześniej kiedy badania wychodziły idealne byłam zła, bo wolałam żeby coś wyszło źle, nawet jeżeli miałoby się okazać, że nigdy nie donoszę żadnej ciąży, ale przynajmniej wiedziała bym na czym stoję).

Pierwszy raz zrobiliśmy badanie allo MLR, które wyszło na poziomie 7%. Immunolog powiedział, że na 10 ciąż powinno być zdecydowanie wyższe i wspomniał o immunoglobulinach, bądź o szczepieniach limfocytami w Łodzi. Zdecydowaliśmy się na szczepienia, bo była to tańsza opcja. Miałam szczepienia pullowane, byłam pełna nadziei, tym bardziej, że czekał na nas jeszcze jeden zarodek. Po ostatnim szczepieniu miałam zalecenie żeby odczekać ok. 8 tygodni i powtórzyć badanie. Wtedy przeszłam kolejne załamanie, bo allo zamiast wzrosnąć spadło jeszcze bardziej, wynosiło 4% 😔 więc zostały nam kosmicznie drogie immunoglobuliny. Postanowiliśmy podejść do transferu tego ostatniego zarodka bez nich. Tym bardziej, że wszystko się tak ułożyło, że transfer był w urodziny męża, immunolog dodał jeszcze accofil 1/3 ampułki codziennie, ale beta nawet nie drgnęła..

Wierząc w ostanią szansę

Mimo tego, że transfer się nie udał, nadal miałam poczucie, że jeszcze mamy możliwość, jedną jedyną i że jak nie spróbuję z immunoglobulinami to będę kiedyś żałować. Oczywiście byliśmy już mocno pod kreską, starania zrujnowały nasz budżet. Mimo, że od 7 lat odmawialiśmy sobie wakacji, to nad głową wisiały kredyty oraz długi w rodzinie. Życie od przysłowiowego pierwszego do ostatniego, bo przez te 12 lat wydaliśmy tyle, że wolę tego nie liczyć. Wspaniałe dziewczyny z forum namówiły mnie na założenie zrzutki, na immunoglobuliny i dzięki nim, udało się uzbierać większą połowę kwoty na jedną dawkę, co prawda immunolog zalecał 3 dawki, ale taka kwota była nierealna do uzbierania, chciałam spróbować chociaż z jedną.

Immunoglobuliny

Immunoglobulin nie można kupić od ręki, czekałam na nie około 3 miesiące, w międzyczasie podeszliśmy do kolejnej procedury in vitro. Z tym że tym razem dr. Czerwińska zadecydowała, że zapładniamy wszystko, hodujemy do 5 doby i badamy. Tak też się stało. Byłam na długim protokole, brałam już drugie opakowanie gonapeptylu i dopadł mnie covid. Musiałam wszystko przerwać i odczekać kolejne 3 miesiące. Byłam strasznie zła.. Poczułam ulgę dopiero, kiedy mogłam znów mogłam zacząć stymulację. Zgodnie z zaleceniami lekarza od początku byłam na L4 (covidem zaraziłam się w pracy).

Wynik stymulacji

Po stymulacji pobrano 27 komórek. Dojrzałych było tylko 16, z czego 10 udało się zapłodnić, a 6 w ogóle nie odpowiedziało na podany plemnik. Do 3 doby mieliśmy 10 zarodków, a do 5 dotrwały tylko 4. Strasznie się bałam, że po badaniach PGT-A nie zostanie nic. Miały być podane dwa zarodki, więc bardzo nam zależało żeby chociaż tyle zostało.. Niestety został tylko jeden jedyny, byłam załamana przestałam wierzyć, że to się może jeszcze udać. Mieliśmy tylko jedną szansę.W między czasie miałam biopsję z cd138 (przed drugim transferem, po łyżeczkowaniu też ją miałam i było ok). Tym razem wyszedł stan zapalny, dostałam antybiotyki, później powtórna biopsja. Niestety stan zapalny nie odpuszczał, kolejne antybiotyki.. Dopiero po 3 biopsji cd138 było w porządku. Leczenie stanu zapalnego trwało pół roku, ale udało się, mogłam podejść do transferu z immunoglobulinami (i oczywiście ze wszystkimi innymi specyfikami).

Ten jeden jedyny!

4dpt test pozytywny, 6dpt beta pozytywna. Martwiły mnie tylko przyrosty, bo rosła niby w normie, ale dość wolno około 80% na 48h. Bałam się, że za chwilę wszystko się skończy, ale przetrwałam do 12tc, co było dla mnie dużym osiągnięciem. Mąż nadal nie wierzył i nadal się bał, że za chwilę wydarzy się coś złego. Trochę tak jakby na to czekał, ale nie dziwiłam się mu ani trochę. Po tym wszystkim co przeszliśmy.. tymczasem ja już byłam spokojniejsza, czułam że będzie dobrze. Oczywiście nie obyło się bez „atrakcji”.

Ciąża

W 6 tc dostałam silnego skurczu i krwawienia, ale z dzieckiem było wszystko dobrze. Okazało się, że progesteron spadł. Od początku miałam z nim spory problem, ciągle spadał. W dniu transferu był na poziomie 7, finalnie brałam 2100mg na dobę i dopiero wtedy zaczął rosnąć. W 10tc dostałam krwotoku ze skrzepami wielkości dłoni, płakałam strasznie, że to już koniec. Mieszkanie wyglądało okropnie, jakby ktoś w nim przeprowadził jakąś rzeź. Pocieszało mnie tylko to, że nie czułam bólu, a przecież doskonale wiedziałam, że poronienie boli. W szpitalu okazało się, że dzidzia bryka, a przyczyna było prawdopodobnie pęknięte naczynko. W 21tc kolejna wycieczka do szpitala, tym razem przyczyną było nisko schodzące łożysko i krwiak pod nim. Zostałam w szpitalu na 3 dni. Dwa tygodnie po wyjściu znowu trafiłam do szpitala z powodu krwawienia, przyczyną jak wcześniej był krwiak. Lekarz zmniejszył dawkę heparyny z 0,6 na 0,4 i polecił brać Acard co drugi dzień. Od tamtego momentu jest wszystko dobrze. Właśnie skończyłam 35tc.

Niedługo powitamy na, świecie Antosia 😍

Jestem już, spokojna bo wiem że nawet jakby coś się teraz wydarzyło, to jest już bezpiecznie 😊

Oczywiście między tymi wszystkimi ciążami, było bardzo ciężko. Nie radziłam sobie ze sobą, z tym że inni mają dzieci, bez problemu zachodzą w kolejne ciąże, bez badań lekarzy i tak dalej. Byłam zła i miałam cholerny żal o to do świata, przeszłam silną depresję. Przez kilka lat chodziłam do psychiatry, brałam leki. Doszło do sytuacji, w której lekarz zalecał leczenie w na oddziale.. Było ciężko, naprawdę ciężko, ale nie żałuję niczego co zrobiłam, co przeszłam.

Było warto. Naprawdę było warto wypruwać sobie żyły, nie poddawać się i walczyć. Cieszę się, że zrobiłam wszystko, że wykorzystałam wszystkie możliwości jakie miałam. Gdybym się poddała, odpuściła, to nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem. Może to brzmi tak trochę jak „po trupach do celu”, ale nie żałuję. Warto było po 12 latach, być w ciąży numer 11, ale pierwszej, która zakończy się szczęśliwie.

Bardzo wierzę w szczęśliwe zakończenia, jeśli tylko się do nich dąży. Wiem, że nie jest łatwo. Często barierą są pieniądze. Sama tego doświadczyłam wielokrotnie, ale kombinowałam jak mogłam, nie poddawałam się i tego też nie żałuję, bo dzięki temu będziemy mieć Antosia. Z długami, bo z długami, ale powoli wychodzimy na prostą, teraz już będzie tylko łatwiej, bo będzie ten mały człowieczek. Skończyła się frustracja i te wydatki na leczenie.

Jestem spokojna o naszą przyszłość.
Jestem szczęśliwa.

Ten post ma 5 komentarzy

  1. Marta

    Jadzia jest dla mnie bohaterką, pamiętam ją z dokumentu M. Rozenek. To jest dla mnie niepojęte ile siły mają w sobie kobiety…

    1. Mamapoinvitro

      Dla mnie też, choć pamiętam jak bardzo byłam zawiedziona zachowaniem Małgosi Rozenek. Jadzia była dla niej istotna tylko na rzecz programu, a kiedy zwróciła się o pomoc po programie, MR nawet nie odpowiedziała na wiadomość. Smutne..

    2. Jadzia

      Każda z nas ma tą siłę tylko nie które jeszcze o tym nie wiedzą 🙂 kobieta jest w stanie znieść praktycznie wszystko i przetrwać żeby osiągnąć cel zresztą to nie bez powodu to my rodzimy dzieci a nie faceci 😆 najważniejsze żeby starać się wykorzystać każdą możliwość stawianą na naszej drodze w dążeniu do celu i nie odpuszczanie 😊

      1. Marta

        Bardzo Cię Jadziu podziwiam i pozdrawiam, i gratuluję!!! <3

        1. Jadzia

          Dziękuję ❤️

Dodaj komentarz